Ten, w którym on nie jest moim kochasiem

32 3 1
                                    


Elizabeth

Kiedy w końcu zakończyłam pełną stresu i przygód podróż, wyszłam na zaśnieżony peron w Ga-Pa. Mimo że była dopiero dziesiąta czterdzieści na dworze wcale nie było jasno, z powodu chmur spowijających błękitne zazwyczaj niebo. Dookoła mnie kłębiło się mnóstwo ludzi, co również nie ułatwiało widoczności. Pełno było młodych dziewczyn z flagami wymalowanymi na policzkach, sporo starszych pań i panów, którzy poubierani w grube kurtki, i szaliki wyglądali jakby wybierali się na Syberię, a nie konkurs skoków na co wskazywać mogłyby wszelkiego rodzaju flagi w ich dłoniach. Nie mogąc dostrzec w tłumie Andreasa usiadłam na jednej z drewnianych ławek stojących przy peronie i czekałam. Ponieważ nie miałam ze sobą telefonu, zaczęłam przyglądać się otoczeniu. Majaczące w oddali zarysy szczytów górskich tonęły w chmurach, z których właśnie zaczął prószyć delikatny śnieżek, który w okolicy torów od razu był ubijany przez tłoczących się pasażerów. Gdy w końcu na stacji, oprócz mnie, nie było już żywego ducha, zaczęłam się martwić. Odruchowo sięgnęłam po telefon, aby wykonać połączenie, ale nie wyczuwając urządzenia skarciłam się za swoje zapominalstwo. W momencie, gdy  miałam na własną rękę spróbować dotrzeć do hotelu, albo chociaż pod skocznię, znajdujące się niedaleko krzaki zaczęły się poruszać. Zaskoczona odsunęłam się od nich, a kiedy wyszli z nich dwaj mężczyźni, cali usypani śniegiem niczym Yeti, byłam gotowa do ucieczki. Moje serce przyspieszyło, a płuca wykonywały więcej, niż normalnie, wdechów i wydechów, ale od zerwania się do biegu powstrzymały mnie słowa jednego z nich:

—Spokojnie, Elizabeth. Andreas ma teraz trening i nie mógł cię odebrać, a nie chciał, żebyś się zgubiła—powiedział niższy otrzepując swojemu towarzyszowi plecy ze śniegu

—Dlatego poprosił nas, żebyśmy dostarczyli cię pod skocznię—dodał drugi, zrzucając koledze biały puch z czapki w odcieniu fioletu

—A kim wy jesteście, jeśli mogę spytać?—Posłałam im podejrzliwe spojrzenie, które chyba wprawiło ich w zakłopotanie.

—Ja jestem Stefan Kraft, a to mój przyjaciel, Michael Hayboeck—przedstawił niższy—Pójdziesz z nami, czy mamy ściągać na Andreasa gniew trenera za opuszczony trening?—dodał widząc, że wciąż się waham

—Pod warunkiem, że wyjaśnicie mi, co robiliście w krzakach—zaśmiałam się próbując ukryć niemal niezauważalny uśmieszek i ruszając w kierunku głównej ulicy

—To był twój pomysł, tłumacz się!—krzyknął Stefan odbiegając na bezpieczną odległość od blondyna

—Jasne, bo to ja lubię przyglądać się fanom z bliska—zaśmiał się Michael i udając, że wiąże buta zebrał w dłonie śnieg, który uformował w kulkę i rzucił w kierunku przyjaciela

—Już ja ci dam!—zdenerwował się Kraft, którego śnieżka uderzyła w czoło

W jednej chwili rozpętała się pomiędzy nimi prawdziwa śnieżna bitwa. Po mojej lewej stał Hayboeck, który ukrył się za drzewem, a po prawej leżący za zaspą Kraft. Całkiem zabawnie się ich oglądało do momentu, w którym i ja nie oberwałam. Nie mogłam puścić im płazem tej haniebnej zbrodni, więc schowałam się za stojący przy drodze samochód i również rozpoczęłam natarcie. Śmiałam się niemiłosiernie, kiedy udało mi się trafić, jednocześnie nie będąc trafioną. W końcu jednak, kiedy Stefan poślizgnął się na lodzie, opamiętaliśmy się. Michael natychmiast podbiegł do kolegi, który skorzystał z okazji i z tryumfalnym uśmieszkiem wrzucił mu odrobinę śniegu za kołnierz.

—Zapamiętam to sobie.—Hayboeck pogroził mu palcem wyciągając roztapiający się śnieg spod kurtki.—Tak właściwie, to chyba jesteśmy spóźnieni—stwierdził, rozglądając się dookoła—Nikogo nie ma, czyli trening pewnie zaraz się zacznie.—Na jego twarzy od razu wymalowało się przerażenie.

Miło Cię poznać, MartinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz