prologue

3.7K 220 303
                                    

Blade, kościste, niemal trupie dłonie drżały, żądając by na nie spojrzał. Chciały, ażeby szkarłatna ciecz ponownie wryła się w jego umysł - by wsiąknęła. Pozdzierane kolana piekły i szczypały, aspirując o jego upadek na skąpany w ciemności chodnik. Oczy piekły, a ziemiste policzki czekały na ciepłe łzy. Całe jego cherlackie ciało pragnęło jego klęski, pragnęło by przestał. Ale on szedł dalej, szlochając najgłośniej jak tylko potrafił, powstrzymując się przed zerknięciem w dół i zwymiotowaniem. Jego głowa nigdy nie łupała, a serce nie łomotało szybciej i mocniej niż tamtej nocy.

Pamiętał ją bardzo dobrze, choć minął prawie miesiąc. Pamiętał każdy najmniejszy szczegół - jak wlókł się nierównym, gdzieniegdzie popękanym chodnikiem z oddechem wypalającym przełyk i szlochem rozszarpującym płuca. Dwadzieścia cztery dni. Tyle czasu minęło od chwili, w której wynędzniały stanął przed nowojorskim komisariatem policji z dłońmi i ubraniami zaplutymi krwią własnych rodziców. Nie zarejestrował nawet, że jego przyjaciel, Liam, już od kilku minut stał przed nim w swoim nieskazitelnym policyjnym mundurze i z rozdziawionymi wargami skanował go zszokowanymi oczami. Wyciągnął dłoń, by dotknąć jego dygocącego barku, jednakże szybko ją cofnął, obawiając się jego reakcji.

Lub bojąc się niego.

I nawet teraz - siedząc skulony w kącie salonu Liama - nie może wyzbyć się obrazu jego przerażonej twarzy, kiedy niepewnie wpuszczał go do budynku. Nasączone zatrwożeniem spojrzenia jego współpracowników na nim ciążyły, nie umożliwiając skupić wzrok na czymkolwiek. Był kołowaty i mętny - rzekłby nawet, że obłąkańczy. Liam ostrożnie usadził go na niewygodnym plastikowym krześle, siadając na tym naprzeciw. Obserwował go. Patrzył na niego jak na psychopatę, jak na mordercę. Jak na najgorszego potwora.

I Liam Payne byłby głupcem, myśląc, że jego długoletni przyjaciel nie zauważy tego, jak w zdenerwowaniu bawił się swoją odznaką i drżącym głosem zaczynał rozmowę. Pytał. Pytał, dlaczego jego dłonie pływały w krwi, dlaczego był tak cholernie nieżywy, pytał co się właściwie stało. Przesłuchiwał go. Przesłuchiwał go, myśląc, że kogoś zamordował.

A potem mu uwierzył. Zwyczajnie.

- Twój tata był wiceprezydentem pieprzonych Stanów Zjednoczonych, Harry!

Harry Styles. Ma na imię Harry Edward Styles, jego ojciec był kimś ważnym dla narodu - prawnikiem, politykiem związanym z Partią Republikańską i umarł na jego oczach wraz z żoną, którą pragnął chronić za wszelką cenę. W ostatnich sekundach życia patrzył w szmaragdowe tęczówki ze strachem, ale co najważniejsze - miłością, dumą i nadzieją. Patrzył, dopóki świst nie przeciął ciszy, a odgłos wystrzału nie odbił się od ścian umysłu jego syna. Patrzył, aż nie upadł na świeżo wypastowane panele, zalewając je krwią.

- Harry.

Nastolatek wzdryga się, lecz nie unosi wzroku, kiedy znajomy głos po raz tysięczny w ciągu ostatniego miesiąca wyrywa go z nieprzyjemnych wspomnień. Jego czekoladowe pukle są nieco przydługie i przetłuszczone, zęby niemyte od dobrego tygodnia, nie wspominając już o śmierdzącej woni, wydobywającej się spod jego pach. Wrak.

- Wyjdź - wydusza ledwo słyszalnie.

Chrypka podrażnia jego zdarte od płaczu gardło, a oczy ponownie zaczynają szczypać, gdy zdaje sobie sprawę jak bardzo żałośnie musi wyglądać, skoro nawet jego głos potrafi określić, w jak złym stanie się znajduje.

Słyszy głośne westchnięcie. Liam dobrze wie, że Harry przeżywa stratę swojego ojca w ten najgorszy z możliwych sposobów (no może nie aż taki najgorszy, ale wciąż bardzo horrendalny) i choć naprawdę chce pomóc mu ze stratą rodziców - zwyczajnie nie potrafi. Tylko pilnuje, by nie stoczył się za bardzo. By nie zrobił nic omyłkowego, wypaczonego i po prostu idiotycznego.

BloodstainedOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz