Rozdział 5

142 12 8
                                    

Siedziałam na trawie. Cieplutkie źdźbła muskały moje do połowy odkryte nogi, a wiatr rozwiewał włosy. Wyrwał część kosmyków z grubego warkocza na plecach.

Chmury powoli przesuwały się po niebie, tworząc malownicze kształty. Szum wysokich drzew nad moją głową działał kojąco... Trzymałam w ręku leciutki pędzel nachylona nad płótnem. Jego część pokryta była złocistymi kropkami na jasno różowym tle, reszta została pusta.

Dotknęłam właśnie końcówką narzędzia powierzchni obszaru roboczego gdy...

Łup! Łup! Wszystko dokoła mnie zatrzęsło się i zrobiłam spontaniczną kreskę w jakimś nieodpowiednim miejscu. Skrzywiłam się.

Ponowiłam próbę, wystawiając na wierzch język jako oznakę wielkiego skupienia. Już już miałam coś namalować...

ŁUP!

Kolejna ślicznie abstrakcyjna linia pojawiła się na boku. Westchnęłam. Przestałam koncentrować się na obrazie. Zamiast tego rozejrzałam się. Wszystko wydawało się być w porządku. Siedziałam sama w wielkim parku, pełnym drzew. Gdzie okiem sięgnąć nie było nikogo kto mógłby tak strasznie hałasować... A jednak...

Łup łup!

Zmrużyłam oczy. Dzięcioły? Nie... Nie tutaj. A może gdzieś w mieście coś budują? Remontują ulicę? Nie pamiętam żebym widziała coś takiego jak tu szłam... Zaraz chwileczkę.

Odłożyłam pędzel.

Szłam tutaj? Kiedy? Skąd przyszłam?

Zadawałam sobie te pytania gdy moje spojrzenie padło na jakiś niewyraźny kształt nieopodal. To coś było niebieskie. Przyglądałam się temu przez chwilę.

Łup!

Podniosło głowę. Okazało się być psem. Niebieskim psem.

O nie.

— Laura? — zapytało mnie patrząc żółtymi ślepiami. Przeszywało mnie na wskroś. — Wstałaś już?

Jęknęłam. To sen! Wiedziałam! Takie zaciszne miejsca bez gapiów i spojrzeń ludzi nie istnieją. Albo przynajmniej ja ich nie znam.

— Jeszcze pięć minut...— wymamrotałam w poduszkę.

Łup! Łup! Łup!

— Jest już dziesiąta, zaspałaś do szkoły!— niebieski pies dopadł mnie i zaczął krzyczeć nad moją głową.

Powoli, bardzo powoli otworzyłam oczy, gdy zieleń dokoła mnie pochłonęła rzeczywistość. Uderzyło mnie światło zza okien.

— Dlaczego...— powiedziałam pod nosem. Byłam pewna, a nawet bardziej niż pewna, że je zasłaniałam przed snem. Przetarłam więc oczy, bo czułam się jakby ktoś rozprzestrzenił gaz łzawiący.

Potem zsunęłam się na podłogę. Miałam nadzieję, że upadnę na stertę poduch, które tam zostawiłam. Też pudło. Usłyszałam i poczułam na skórze głośny plask, gdy rozmaślaczyłam się na panelach.

Ał. To bolało. Nawet jeśli powierzchnia na której wylądowałam była chłodna i łagodziła pieczenie, to dalej je czułam.

Jęknęłam.

— Laura? Wszystko w porządku?— teraz zidentyfikowałam głos. W rolę niebieskiego psa wcielił się mój tata. Pewnie, że nie mama. Ona wpadłaby tutaj i w trzy sekundy musiałabym stanąć na nogi.

Letnie SzczęścieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz