Rozdział III

304 9 0
                                    

Opadłem na łóżko z poczuciem ogromnej ulgi, że oto kończył się ten okropny dzień.

- Muszę się jeszcze tylko ubrać – wymamrotałem, przypominając sobie, że nadal mam na biodrach tylko ręcznik; byłem jednak tak zmęczony, że nie miałem siły, by zmienić go na bokserki.

- Podobno sypianie nago jest zdrowsze – niespodziewanie usłyszałem znajomy głos.

- Witaj, Śnie – odparłem, siadając z niemałym trudem, by odszukać rozmówcę spojrzeniem.

Mój gość siedział na komodzie, beztrosko machając nogami. Jak zwykle był odziany w barwne kimono, tym razem z motywem białych kwiatów lilii na granatowym tle. Długie włosy barwy niezapominajek miał niezmiennie zaplecione w warkocz, który przełożył sobie przez prawe ramię.

- Dobry wieczór, Książę – odrzekł z lekkim uśmiechem; wyraz jego złotych oczu był tak senny, że miałem wrażenie, iż zaraz sam zaśnie.

- Co Cię tu sprowadza?

- Pomyślałem, że dzisiejszej nocy obdaruję właśnie Ciebie. Wydaje mi się, że zasłużyłeś.

Dopiero teraz odwzajemniłem jego uśmiech. Miło było mieć świadomość, że tego wieczoru, spośród tylu zamieszkujących Piekło, akurat ja otrzymam niczym niezmącony wypoczynek i to dodatkowo z możliwością ujrzenia unikalnego dzieła tego wyjątkowego artysty.

- Dziękuję – oznajmiłem.

Używając do zakrycia się ręcznika, dyskretnie nałożyłem bieliznę i wsunąłem się pod kołdrę. Powieki miałem już na tyle ciężkie, że zamknęły mi się niemal od razu. Po chwili poczułem na czole ciepłą dłoń Snu.

- Słodkich snów – szepnął i był to ostatni bodziec, jaki dotarł do mnie ze świata rzeczywistości.

Znów znalazłem się w tym nieznanym mi miejscu, przepełnionym ciepłym, łagodnym blaskiem. Nad głową miałem bezkres czystego błękitu, a ziemia sprawiała wrażenie stworzonej z chmur, była równie miękka i puszysta. Nie wiedziałem, gdzie dokładnie jestem, ale czułem, jak przepełnia mnie szczęście i całkowity spokój, było mi tu tak dobrze, jak nigdzie indziej. Szedłem zachwycony naprzód, mijając białoskrzydłe postacie, z których każda była tak duża, jakbym sam był kilkuletnim dzieckiem. Uśmiechały się do mnie przyjaźnie, niektóre nawet głaskały mnie z czułością po głowie.
Po chwili kucnęła przede mną blondwłosa kobieta o oczach barwy spokojnej, niemal pastelowej zieleni. Wyciągając ręce w moją stronę, zaczęła coś do mnie mówić, ale jedynym, co z tego rozumiałem, był znienawidzony wariant mojego własnego imienia – „Mefistofiel". Starałem się jej wyjaśnić, że nie życzę sobie, by mnie tak nazywała, jednak nieznajoma uparcie obstawała przy swoim. Czasem nawet zdawała się mnie karcić srogim spojrzeniem, zaraz potem śmiejąc się radośnie, jakby nie mogła się na mnie gniewać.

- Mefistofielu...Mefistofielu...Mefistofielu... - słyszałem co chwila jak mantrę, usiłując mimo wszystko wychwycić coś jeszcze.

Przecież nie mogła mówić w kółko tego samego, widziałem, jak jej usta układają się też do innych słów. Skupiłem się, uważnie obserwując ruch warg nieznajomej, i już, już zaczęło mi się wydawać, że rozpoznaję też kolejne wyrazy, gdy nagle ze snu wyrwał mnie nagły cios w przeponę... Usiłując nabrać powietrza w płuca, rozchyliłem powieki, zgodnie z przewidywaniami widząc na sobie Amona w jego ulubionej postaci małego gnojka. Siedział mi wygodnie na brzuchu i szczerzył się wrednie, niezmiernie z siebie zadowolony.

- Jesteś martwy! – wrzasnąłem z pierwszym udanym oddechem.

Zdecydowanym szarpnięciem posłałem brata na ziemię i rzuciłem się nań w ataku wściekłości. Uderzałem pięścią gdzie popadnie, mając szczery zamiar pozbycia się utrapienia raz na zawsze... I nagle otoczenie się zmieniło, stając się znacznie mroczniejsze. Wówczas zamarłem z pięścią w górze, a na twarz Amona, teraz porządnie obitą i zakrwawioną, na powrót wpełzł złośliwy uśmieszek. Nie musiałem się rozglądać, by wiedzieć, że ten gówniarz przeniósł nas do sali tronowej. Czułem aż nazbyt wyraźnie ciężkie spojrzenie Ojca na swoich plecach i na pewno nie było to spojrzenie zadowolenia. Co gorsza, żadne tłumaczenie nie stanowiło ratunku, wątpiłem nawet, by jakiekolwiek słowa zdołałyby poprawić moją obecną sytuację. Nie mając innego wyjścia, podniosłem się powoli i skłoniłem nisko, wbijając wzrok w kamienne płyty. Próbując opanować drżenie ciała, czekałem w milczeniu na swój wyrok.

- Przejdź do sali tortur – oznajmił Lucyfer po dłuższej chwili, a spokój jego niskiego głosu zmroził mi krew w żyłach.

„Zabije mnie" – przemknęło mi przez myśl i nie była to bynajmniej nieprawdopodobna opcja. Wszak podniosłem rękę na Jego ulubieńca, to był karygodny błąd, którego zapewne nigdy mi nie wybaczy. Nawet, jeśli przeżyję to, co dla mnie zaplanował, moje szanse na dalsze wspinanie się w górę piekielnej hierarchii prawdopodobnie spadną do zera. Na wieki wieków pozostanę cholernym odźwiernym z bandą nieudaczników pod rozkazami, których nie wypełniają...

W drodze do wskazanej przez Króla Ciemności sali, poprzysiągłem sobie, że nigdy więcej nie przyjmę już daru od Snu. Nigdy więcej nie pozwolę sobie na bycie bezbronnym. A przy najbliższej okazji dorwę tego wiecznie zaspanego skurwiela i sprawię mu takie tortury, że będzie błagał o śmierć...której z przyjemnością mu odmówię. Myśl ta wywołała na mojej twarzy szeroki, sadystyczny uśmiech. Z taką miną wcale nie wyglądałem na kogoś, kto zaraz może być zakatowany.

Pierworodny.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz