Rozdział XV

216 6 0
                                    

Leżałem na jakiejś chłodnej powierzchni, a szeroko rozłożone ręce i nogi krępowało mi coś ciężkiego. Zaryzykowałem i otworzyłem oczy, dostrzegając kamienny sufit, rozświetlany blaskiem płomieni. Ten widok wystarczył, by pozbawić mnie nadziei, że ktoś zdołał przyjść mi na ratunek i wróciłem do Nieba. Z rezygnacją uniosłem głowę, by się rozejrzeć, i momentalnie przeszły mnie nieprzyjemne dreszcze. Przed sobą miałem ścianę z całym mnóstwem haków, na których zawieszone były najprzeróżniejsze narzędzia tortur: noże, pałki, tasaki, imadła... Wszystko z metalu barwionego na róż, co ani trochę nie umniejszało ich grozie. Byłem w piekielnej sali tortur, na znajdującym się w centrum stole, do którego przykuto mnie kajdanami.

- Bez względu na to, jak wielkim rozczarowaniem dla mnie jesteś, nigdy bym nie podejrzewał, że mnie zdradzisz – usłyszałem głos Ojca gdzieś nad swoją głową; zapewne stał przy drzwiach. – A jednak uczyniłeś to, gdy tylko nadarzyła się okazja.

- Jedynie przyjąłem zaproszenie – mruknąłem zachrypniętym głosem i od razu zapiekło mnie gardło.

- Nie łżyj. Wiem, że chciałeś tam zostać i wieść szczęśliwe życie. A czymże jest taki zamiar, jeśli nie zdradą Piekła?

- Może pragnieniem normalności? Albo poszukiwaniem własnego miejsca?

- Zważaj na ton.

- Nie jestem głupi, wiem, że i tak zaraz zaczniesz mnie torturować.

- Nie ja – tym razem w głosie Króla zabrzmiał uśmiech. – Zasłużyłeś na znacznie lepszą opiekę, mój drogi synu.

Usłyszałem lekkie, niemal skoczne kroki i zaraz pojawiła się nade mną urocza buzia Azazela. Przyglądał mi się uważnie tęczówkami barwy bzu, a białe kosmyki włosów, ozdobione opaską z różami w pastelowych kolorach, swobodnie zwisały mu po bokach, niemal muskając moją twarz.

- Musiałeś sobie naprawdę nagrabić, Książę – powiedział, uśmiechając się promiennie, i cmoknął mnie w czubek nosa.

- Jest Twój, Azazelu – oznajmił Ojciec, a chwilę później rozległ się dźwięk zamykanych drzwi; zostałem sam na sam z naczelnym katem Piekła.

- Od czego by tu zacząć? – zapytał, prostując się i podchodząc do ściany z narzędziami. – Miażdżenie palców w imadle, zdzieranie skóry czy może od razu zabawa w tysiąc cięć? Hm, hm, hm... Tyle możliwości, a tylko jedna ofiara.

W próbie zignorowania jego mrożących krew w żyłach rozmyślań, przyjrzałem się jego ubiorowi. Miał na sobie jasnofioletową koszulę z bufiastymi rękawami, zakończonymi koronką, i z żabotem, ozdobionym medalionem z przezroczystym kryształem. Do tego czarne spodnie, ściśle przylegające do długich nóg, i beżowe, skórzane botki z obcasem. Bez względu jednak na to, jak słodko by nie wyglądał, podczas Upadku utracił sumienie i zdolność odczuwania empatii. Pozwalało mu to bezlitośnie torturować każdego, kto trafi w jego ręce. Wolne chwile zaś przeznaczał na tworzenie broni i był w tym wręcz geniuszem, żaden wzór czy kształt nie stanowił dla niego wyzwania. Zarówno mój miecz, jak i katany Beliara, były właśnie jego dziełem, podejrzewałem, że narzędzia tortur również były jego autorstwa...

- Azazelu...? – odezwałem się, tknięty nagłą myślą.

- Tak? – białowłosy odwrócił się do mnie, wciąż rozpromieniony. – Masz jakąś sugestię, Książę?

- Nie, raczej...pytanie.

- Pytanie?

- Wykuwasz broń o najróżniejszych kształtach... A byłbyś może w stanie wykuć skrzydła?

- Skrzydła? – Azazel uniósł brew w niezrozumieniu. – Potrafię wykuć jelec w kształcie skrzydeł, gdzieś powinienem mieć też nóż w kształcie pióra...

Pierworodny.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz