Rozdział IX

207 6 0
                                    

Postanowiłem dać się ponieść nowym odczuciom. Z przyjemnością sprawdzałem, do czego są zdolne moje skrzydła. Pikowałem tak nisko, że niemal mogłem dotknąć koron drzew, zaraz znów wzlatywałem, a gdy czułem, że już się męczą ciągłym ruchem, zaczynałem szybować... W pewnej chwili, daleko ponad lasem, dostrzegłem osadę. Ogrodzona była ostrymi palami, chroniącymi mnogość drewnianych domów wewnątrz tworzonego przez nie kręgu.

- To wioska stworzona przez ludzi – wyjaśnił Archanioł, gdy tylko zauważył, że unoszę się w miejscu. – Jeszcze nie wymyślili niczego, co wytrzymałoby pożar lub wichurę.

- A wymyślą...? – zapytałem, zwracając spojrzenie ku niemu.

- Za kilkaset lat zamienią drewno na kamień.

- Skąd to wiesz?

- Jako Archanioł, mam mały wgląd w przyszłość – puścił do mnie oko z szerokim uśmiechem. – Chodź!

Bez zwłoki wypełniłem polecenie, tym razem podejmując próbę zrównania z nim tempa. Niestety, stryj niezaprzeczalnie miał większą wprawę w lataniu niż ja. Zresztą, nie miałem się co dziwić, on zapewne miał tą całą przestrzeń do dyspozycji na co dzień.
Wkrótce dotarliśmy do poziomu chmur. Widząc przed sobą potężny biały obłok, Michał zrobił zręczny zwrot, mijając go o ledwie milimetry. Ja, trochę pchnięty ciekawością, a trochę nie będąc w stanie zrobić takiego uniku, wpadłem prosto w chmurę. Wypadając z niej po chwili, niespodziewanie poczułem, że jestem cały mokry.

- Nie sądzisz, że miałem powód, dla którego jej uniknąłem? – zapytał Wódz Zastępów z rozbawieniem w głosie.

- Bardzo śmieszne – burknąłem, przeczesując dłonią ociekające wodą kosmyki. – Gdybyś powiedział mi wcześniej, też bym ją ominął.

- Byłem ciekaw, czy zdążysz.

- No, jakoś tak wyszło, że nie zdążyłem.

Zmarszczyłem brwi, obrzucając go naburmuszonym spojrzeniem. On zaś niezbyt się tym przejął, z uśmiechem wznawiając pięcie się w górę. Pokręciłem głową z cichym westchnieniem i ponownie podążyłem za nim. Wkrótce spojrzałem znów w dół. Na tej wysokości ziemia wyglądała tak, jakby była za taflą szkła, po której leniwie prześlizgiwały się białe chmury. Mimo to, ani trochę nie straciła na intensywności feerii kolorów. Cudowny widok...

- Mefisto – usłyszałem kawałek nad sobą.

Uniosłem głowę, a wtedy dostrzegłem osadzoną w obłokach złotą bramę z misternymi zdobieniami, która lśniła w promieniach Słońca, a mimo to nie raziła. Była tak piękna w swoim blasku, że z trudem zwróciłem spojrzenie na Archanioła.

- To...wrota Nieba? – szepnąłem z niedowierzaniem; nigdy bym nie pomyślał, że znajdę się w takim miejscu.

- Zgadza się, chłopcze – odparł mi czyjś głos.

Szukając źródła jego dźwięku, ujrzałem stojącego przy bramie staruszka. Był odziany długą, białą szatę, przewiązaną brązowym sznurem w pasie, a na piersi miał zawieszony ogromny, złoty klucz. Uśmiechał się do mnie dobrotliwie spomiędzy śnieżnobiałej brody.

- To Święty Piotr – przedstawił go Michał. – Stoi na straży bramy, nadzoruje, kto przez nią przechodzi.

- Dawno Cię nie widziałem, Mefstofielu – podjął staruszek. – Urosłeś i wymężniałeś, aż miło popatrzeć. Twoja matka na pewno będzie z Ciebie dumna.

Wyjątkowo puściłem mimo uszu znienawidzone miano. Wydawało mi się co najmniej nie na miejscu zwracać uwagę dla Świętego. Spojrzałem na bramę, ale nie dostrzegłem za nią nic poza światłością, którą określiłbym jako...miękką. Taką, w którą chciałoby się wtulić i nigdy już nie rezygnować z jej bliskości. Obniżyłem lot tuż nad chmurzyste podłoże i ostrożnie postawiłem stopy. O dziwo, nie zaliczyłem gwałtownego lotu w dół. Wbrew niepewnemu wyglądowi, „podłoga" bez problemu utrzymywała mój ciężar.

- Mogę ją zobaczyć? – zadałem cicho pytanie, kierując wzrok na Świętego Piotra; ten zaś spojrzał pytająco na Archanioła.

- Pewnie – zezwolił po chwili. – Głównie po to tu przylecieliśmy.

Słysząc te słowa, staruszek uśmiechnął się radośnie i dobył złotego klucza, zaraz otwierając przede mną bramy Niebios. Światłość momentalnie mnie otuliła, wraz z nią zupełnie zniknęło swędzenie skrzydeł... Dopiero teraz mogłem zobaczyć, że posadzka z chmur ciągnie się w nieskończoność, otulając miękko osadzone w niej okrągłe, białe domki. Do złudzenia przypominały igloo, choć były dużo większe, posiadały też normalnej wielkości drzwi. Między nimi spacerowali białoskrzydli, wszyscy odziani w jednakowe, białe szaty. Mimowolnie zerknąłem na stryja – zdecydowanie wyróżniał się w swoich dżinsach i czarnej koszuli...

- No co? – zapytał, najwyraźniej nie widząc w tym problemu. – W bieli mi nie do twarzy. A tak przynajmniej jestem bardziej zauważalny.

- Chyba nawet za bardzo – mruknąłem.

- Daj spokój, wyobrażasz mnie sobie w takiej kiecce?

Na samo wyobrażenie aż się uśmiechnąłem szeroko. Fakt, niekoniecznie by mu to pasowało...

- Mefistofielu! – nagle dobiegł mnie kobiecy głos. – Mefistofielu, to naprawdę Ty!

Rozejrzałem się wokół, ale nim zdołałem zlokalizować ów dźwięk, tuż przede mną wylądowała Anielica, od razu mocno mnie w siebie wtulając. Poczułem subtelny zapach, który określiłbym jako...zapach Słońca. Nic innego mi nie pasowało.

- Nie mogę uwierzyć, że nareszcie mogę Cię ujrzeć! – odezwała się uradowana kobieta, odsuwając mnie na długość swoich rąk, by mi się dobrze przyjrzeć.

Skorzystałem z okazji i też przemknąłem po niej uważnym spojrzeniem. Miała duże oczy w kolorze jasnej zieleni i długie, złote włosy, sięgające jej do bioder, mimo zaplecenia w dwa warkocze. Policzki ozdabiały jej drobne piegi, omijając mały, nieco zadarty nos. Wyglądała...uroczo, jak mała dziewczynka, której ciało dorosło na tyle szybko, że ją tym zaskoczyło.

- Mama...? – odezwałem się dla pewności, na co ta odpowiedziała skinieniem głowy; czułem się trochę rozczarowany, że nijak nie jestem do niej podobny. – Cieszę się, że w końcu Cię widzę.

- Ja też, Mefistofielu, ja też – znów objęła mnie za szyję i, wspinając się na palcach, cmoknęła w czoło. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak długo czekałam na te spotkanie. Marzyłam o nim, odkąd zostałeś wykradziony, wierząc, że kiedyś uda Ci się tu wrócić. I oto mój mały Mefi nareszcie stoi przede mną.

- No, nie taki znów mały – w rozmowę wciął się Michał.

- Dla mnie zawsze będzie tym słodkim szkrabem, który tak się upierał, byś dał mu swój miecz, Archaniele Michale – Anielica uśmiechnęła się promiennie, delikatnie szczypiąc mnie w policzek. – Wszyscy się śmialiśmy, że skończysz, jak Raziel.

- Kto...?

- Jeden z moich generałów. Mówi się, że łapał za miecz zanim jeszcze Bóg nadał mu imię. W szczególności upatrzył sobie właśnie moje Ostrze Światłości, zupełnie tak, jak Ty. Nie mogłem więc zignorować jego uporu i bezczelności – zanim jeszcze nauczył się dobrze latać, już służył w moich legionach.

„Niebiański generał" – powiedziałem w myślach na próbę. Musiałem przyznać, nie brzmiało to źle. Uniosłem kącik ust w lekkim uśmiechu, poddając się wyobrażeniu siebie w legionach Wodza Zastępów. To była naprawdę piękna wizja.

- Czekam na Twoją decyzję do zachodu Słońca, Mefisto – głos Archanioła sprowadził mnie na ziemię. – Spędź ten czas z matką, naciesz się jej towarzystwem, póki do Ciebie nie przyjdę.

Z tymi słowami odszedł dostojnie w sobie tylko znanym kierunku, zostawiając mnie sam na sam ze złotowłosą Anielicą.

- To na co masz ochotę, Mefistofielu? – zapytała, już po raz kolejny czule przeczesując mi włosy. – Pokazać Ci Niebo?

- Na początek...chciałbym się przebrać w coś suchego, mamo – odparłem, nagle przypominając sobie o mokrych ubraniach, nieznośnie lepiących się do ciała; co jak co, ale z natury byłem bardzo wrażliwy na wszelkie niedogodności.

Pierworodny.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz