#11 (zawiera tom 27)

269 15 2
                                    


"- Wszystkiego najlepszego z okazji dziesiątych urodzin!
- Tobie również,Ciel."

Dzień rozpoczął się gdyby zwyczajnie. Wstałem z łóżka,by służki ubrały nas w biało granatowe stroje. Do pokoju weszła Nasza mama,Rachel. Podeszła parę kroków w stronę łoża. Rozłożyła delikatnie ramiona,w które wbiegliśmy,by się przytulić. Zaśmialiśmy się wesoło,wtulając w naszą rodzicielkę.

"- Wszystkiego najlepszego moje Aniołki."

Jej pogodnie wesoły głos rozbrzmiał po pomieszczeniu,obijając się we wnętrzu naszego umysłu. Tak delikatny i spokojny. Lubiliśmy zawsze gdy czytała Nam do snu. Zasypialiśmy wtedy pod ciepłą pierzyną oraz z roznoszącym się jej głosem w głowach. Przyjemność jednak nie trwała długo i musieliśmy oderwać się od siebie. Wyszliśmy z pokoju zmierzając do jadalni na śniadanie. Mijając służących,uśmiechaliśmy się do nich ciepło,oni zaś wyprzedzając nas szczerze ciepłymi życzeniami urodzinowymi. Odpowiadaliśmy grzecznie rozglądając się po holu,który był już prawie ustrojony na dzisiejsze przyjęcie. Mijając wszystko miałem błysk w oku,lecz mój brat szedł obok mnie dumnie,gdyby lew prezentując swoją grzywę. W pomieszczeniu jakim była jadalnia,podszedł do nas Tanaka,nasz kamerdyner. 

"- Przyjdę około osiemnastej,by pomóc Wam się przebrać na dzisiejsze przyjęcie."

Nie wiedzieliśmy jednak,że dzień Naszych urodzin,może okazać się dniem,w którym stracimy wszystko...

Była godzina około wpół do osiemnastej. Nikt nie zjawił się w pokoju. Zaniepokojeni i wystraszeni,a przynajmniej ja,wpatrywaliśmy się w duży dębowy zegar. 

"- Dlaczego nikt jeszcze nie przychodzi?"

Zapytałem cicho i niepewnie. Mój brat milczał. Zacisnął swoje malutkie dłonie i wstał z ławeczki w pokoju. Spojrzałem na niego. Zmierzył do drzwi. Chciałem iść z nim lecz mnie zatrzymał. Cierpliwie zostałem siedząc w tym samym miejscu. Mijały minuty,a ja dalej nie wiedziałem,co zrobić. Mój brat nie wracał,a ja martwiłem się i bałem coraz bardziej. W końcu zegar wybił godzinę dziewiętnastą. Było ciemno,a pomieszczenie oświetlały malutkie płomienie ze świec. Odważyłem się i podszedłem do drzwi. Drżącą dłonią sięgnąłem do gałki powolnie ją przekręcając,gdyby gwałtowniejsze ruszenie dłonią,spowodowałoby tragedię. Pociągnąłem za metal i otworzyłem drzwi,które cicho zaskrzypiały. Czułem się okropnie. Zrobiłem malutkie i niepewne kroki. Zawołałem,ale nikt mi nie odpowiedział. Złapałem swoje dłonie,ściskając je mocno. Przyciągnąłem je do siebie idąc drżącym krokiem. Przeszedłem całą posiadłość nawołując wszystkich. Brata,rodziców,służących... Nikt nie odpowiadał. Coraz bardziej się bałem. W końcu zagłębiłem się bardziej w miej oświetloną część posiadłości. Nie mogłem nic zauważyć. Wszystko wydawało się teraz bardziej straszne,niż do tej pory. Wydawało mi się,że słyszę szmery. Odwracałem się szybko wystraszony,stając w miejscu i rozglądając się. Po chwili wdepnąłem w coś,o mało nie wywracając się. Zdziwiony dotknąłem substancji dłońmi. Była delikatnie ciepła. Po tym coś szarpnęło mnie za kubraczek. Wystraszyłem się i pisnąłem cicho. Odwróciwszy się zauważyłem Sebastiana,Naszego psa. Polizał mnie po policzku. 

"-Sebastian? Co Ty tu robisz? Gdzie jest reszta?"

On tylko wpatrywał się we mnie. Zawrócił,a ja szybko zmierzyłem za nim. Nie zdawałem sobie sprawy z tego,co miałem na dłoniach. Sebastian uciekł mi dość szybko. Brakowało mi kondycji,fakt,nie lubiłem uprawiać sportów jak mój brat. Obserwowałem go,jak z ojcem wykonuje wszystko,a ja obserwowałem ich zafascynowany z boku. Oczywiście,lubiłem jeździć konno,jak i korzystać z broni - chodź byłem na to jeszcze za mały - szło mi całkiem dobrze. Wszedłem do pomieszczenia,gdzie były lekko otwarte drzwi. Rozejrzałem się po pokoju i zauważyłem leżącego Sebastiana.

"-Sebastian! Dlaczego...?"

Klęknąłem obok przyjaciela i pogładziłem go obiema dłońmi. Wtedy poczułem tą samą konsystencję substancji,lecz ta była cieplejsza. Zdziwiłem się.

"-Jesteś mokry..."

Wtedy do mnie dotarło,co to za substancja. Zacząłem krzyczeć przerażony. Odskoczyłem w tył. Poczułem więcej krwi. Spojrzałem w tył i zobaczyłem... Martwych rodziców. Potrząsnąłem ich ciałami.

"-Tato!!! Mamo!!! Wy...!! Jesteście ranni!!"

Nie wiedziałem co zrobić. Wszystko w przeciągu paru chwil zostało zmienione. Wybiegłem z pomieszczenia potykając się przy tym parę razy. Mijałem ściany "pomalowane" krwią. Znów się potknąłem,lecz nie z mojej przyczyny. Spojrzałem w tył i zauważyłem pomocnika. Znów zacząłem krzyczeć z przerażenia. Podniosłem się cały ubrudzony krwią ludzi. Ludzi mi bliskich. Ludzi których szanowałem. Ludzi których kochałem. Straciłem wszystko. Chciałem,by okazało się to tylko snem. Snem,który minie zaraz. Snem,który okaże się tylko i wyłącznie tym złym. Biegłem w stronę światła. Była to jadalnia. Stanąłem w progu jak wryty. Uchyliłem usta zdziwiony. Tam,gdzie stała choinka,którą ubieraliśmy wszyscy,gdzie stał stół,a na nim gotowe stroiki,gdzie wisiały obrazy i łańcuchy wszystko zostało zniszczone. Lampki były zgaszone,świece zgaszone. Wszystko zmieniło się w wielką katastrofę. Z bezsilności zacząłem płakać. Nie miałem przy sobie nikogo,kto by mi pomógł. Zacząłem biec w stronę wyjścia z rezydencji. Nie obchodziło mnie już nic. Nic poza wydostaniem się. Byłem już tak blisko. Chciałem sięgnąć już do klamki. Wyciągnąłem swoją małą rączkę,lecz poczułem ohydnie pachnące dłonie tytoniem na mojej twarzy. Po chwili również jak i na oczach. Wierciłem się,lecz nie na długo. Poczułem ciężką rzecz uderzającą mnie w głowę,przez co straciłem przytomność. 


Obudziłem się w jakiejś klatce. Położyłem dłoń w pulsującym miejscu,gdzie dostałem wcześniej. Moja dłoń myła skuta grubą,metalową "bransoletą" łącząca się z ciężkim łańcuchem. Wydobył się metaliczny hałas. Syknąłem cicho,gdy dotknąłem miejsca na głowie. Rozejrzałem się i zauważyłem obok swojego brata. Spojrzeliśmy na siebie milcząc przez dłuższą chwilę. Rzuciliśmy się na siebie zaczynając płakać. Pomimo,że wyglądamy identycznie,a mimo tego bardzo się różnimy. Chodź w tej sytuacji,byliśmy kompletnie bezradni. 


Zmuszeni zostaliśmy spać na zimniej,kamiennej i wilgotnej podłodze. Otoczeni metalowymi kratami i skuci. Zostaliśmy potraktowani jak zwierzęta. Zrobione nam kolczyki z ceną za nas,zaczęły nam przeszkadzać. Spuchło,a przynajmniej mi,w tamtym miejscu. Zaczęło nie ubłagalnie boleć. Usłyszałem,że mój brat płacze. Spojrzałem na niego ze smutkiem w oczach,starając znów nie dać ponieść się emocjom.

"- Zawiodłem... Zawiodłem jako syn pierworodny..."

Wydusił z żalem przez zęby po czym zaczął płakać. Nie mogłem wytrzymać również i przytuliłem go mocno. Byliśmy skazani na porywaczy. Możliwe,że i zabójców naszych rodziców. Miałem mętlik w głowie,który starałem ułożyć. Po chwili usłyszeliśmy głośny dźwięk uderzenia metalu o metalowe pręty klatki. 

"-Cicho bachory!"

Usłyszeliśmy po chwili po czym zaczęła się głośna dyskusja pomiędzy naszymi oprawcami pełna wulgaryzmów i złego zachowania. Zacisnęliśmy swoje usta by nie wydać dźwięku. Byliśmy blisko siebie cały czas wtuleni. Nasze ciała były jedynymi źródłami ciepła w tym chłodnym miejscu. Spaliśmy na zmianę. Nie wiedziałem,jak długo tu jesteśmy. Dostaliśmy parę kawałków jakiegoś chleba i coś do picia. Obliczałem dni do naszego końca. Nikt nie przyjdzie nam na pomoc... Z każdą chwilą czułem się słabszy. Dlatego też spałem dłużej. Czy rzeczywiście musieliśmy tak skończyć? Skończyć jak porzucone na pożarcie zwierzęta...? Dlaczego stało się to akurat naszej całej rodzinie...?

(PRZENOSZONE NA DRUGIE KONTO) Kuroshitsuji || Nie zasługuję na Twoją miłość Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz