2. Ich pierwsze spotkanie.

252 34 4
                                    

Pośród skutych lodem gargulców na samym szczycie jednej z wież malowała się męska sylwetka szczelnie opatulona burą szatą, którą smagał ostry wiatr. Spomiędzy delikatnie spierzchniętych ust mężczyzny wylatywała ledwo-widoczna mgiełka świadcząca o niskiej temperaturze.

Postać obserwowała stado ptaków krążące po otulonym szarą powłoką niebie. Dryfowało ono w powietrzu albo tuż nad zielonym lasem, albo nad książęcymi włościami, które wraz z upływem lat zmieniały się w ruinę pokrytą śniegiem i lodem. Młodzieniec siedział na samej krawędzi z ręką przerzuconą przez zgięte kolano. Plecami opierał się o metalową barierkę. Leniwie spojrzał w dół. Złotemu oku ukazał się niezmienny krajobraz. Krajobraz uśpionego ogrodu róż, których kolorowe główki wraz z zielonymi liśćmi wystawały spod białego puchu. W przeciwieństwie do swojej "szczególnie-ważnej" dla niego siostry, one nie ulegały upływowi czasu. Nie gniły, a ich płatki nie opadały. Klątwa podarowała im nieśmiertelność.

O uszy młodzieńca obił się już znajomy, głośny trzask pękającego kamienia. Ani drgnął. Jedynie kątem oka spojrzał beznamiętnie w stronę jednej z niższych wież swojego domu. Widział stąd ceglany mur pokryty licznymi szczelinami. Kruszące się fragmenty opadały w dół.

Wieża w parę chwil runęła. W powietrze wzniosły się kłęby kurzu, jakie szybko opadły, odsłaniając gruzy zakopane w kopcach puchu.

Uśmiechnął się. Jednak nie było w tym uśmiechu ani krzty radości. W tej chwili wyobraził sobie cały świat tonący w ogniu i popadający w ruinę. Stworzyłby wielki, niekończący się dla niego bal, którego genialnym dopełnieniem byłaby muzyka. Muzyka skomponowana z krzyku i płaczu ludzkich stworzeń. Cóż za rozkoszna wizja...

Zeskoczył. Jego stopy miękko wylądowały na podłożu. Zrzucił kaptur. Światu ukazała się twarz chłopaka, którego wiek zatrzymał się na dwudziestce. Posiadał cerę idealną, gładką i przypominającą porcelanę. Jego usta, wciąż wykrzywione w uśmiechu, były nienaturalnie blade. Lewe oko posiadało złotą tęczówkę, zaś prawe schowane było szczelnie pod warstwą bandaży i przydługą grzywką. Włosy pozostawały w nieładzie.

Ruszył przed siebie w stronę bram. Z zachmurzonego nieba znowu zaczął sypać się śnieg. Książę wyminął fontannę, którą skuł wieczny lód. Nagle zatrzymał się przy pierwszym lepszym krzewie czerwonych róż. Zerwał jedną i ostrożnie otrzepał ze śniegu. Brzydził się tymi kwiatami. Gdyby mógł, spaliłby je wszystkie w błękitnym ogniu. Jednak było to tylko nienawistne życzenie dawnego śmiertelnika, którego wypełniały furia i szaleństwo.

Zabrał ją ze sobą. Z kaprysu. Niczego więcej. Tak samo z kaprysu oraz nudy udał się do oddalonego o parę kilometrów ludzkiego miasteczka. Bez celu. Tak naprawdę nie było już człowieka na tym świecie, który by go pamiętał. Ani człowieka, który by go widział na jawie. Ciążąca nad nim i jego służbą klątwa była - w istocie - nie do złamania. Szczególnie skoro on faktycznie przypominał już demona z krwi i kości.

***

Celowo kopnął pojedynczy kamyk na piaszczystej, miejskiej drodze. Ten poleciał prosto między kępy trawy. Dipper nietęgo wlókł się za swoją siostrą i jej przyjaciółkami, wpatrując się najbardziej w swoje skórzane, brązowe buty sięgające mu do połowy łydek. Jako że zapadła już noc - centrum miasta opustoszało. Mijali więc pojedyncze osoby na swojej drodze do jednej z najbardziej znanych i obleganych wieczorami karczm. 

Zatrzymał się gwałtownie. Bardzo niewiele brakowało, by wpadł na plecy Grendy, która - nie ukrywając - zaliczała się do grona całkiem masywnych kobiet. Podniósł głowę. W oczy rzuciła mu się metalowa tabliczka głosząca "U Susan". Wisiała zaraz przy drzwiach budynku, do którego każdego wieczora przychodzili masowo zarówno miejscowi jak i przejezdni.

Pine Tree & The DemonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz