Wino wirowało w kieliszku, gdy Pola smętnie rozglądała się po dusznym pomieszczeniu. Wypity alkohol sprawiał, że wszystko wydawało się odrealnione i przejaskrawione — trochę jakby oglądała własne ciało z zewnątrz. Świat wyglądał na ciemniejszy, a jednocześnie bardziej błyszczący, niemalże spowity złocistą zasłoną. Pola prawie nie rozpoznawała ani swojej ręki trzymającej kieliszek, ani ludzi dokoła niej. Większości z nich nie znała nawet na trzeźwo, ale teraz wydawali się jeszcze bardziej obcy. Stała w kącie, lecz nie tak znowu daleko od centrum; mimo to docierało do niej jedynie przytłumione echo rozmów. Nie była w stanie wychwycić żadnych słów, a jeśli już jakieś usłyszała, to nie rozumiała ich znaczenia. Nawet jej myśli wydawały się dziwne, obce, nienależące do niej. Płynęły wartkim strumieniem, zakręcały i powracały echem, przystrojone srebrem, którego Pola prawie mogła dotknąć.
Chwycił ją pusty chichot, zupełnie bez żadnej przyczyny, i niemalże straciła równowagę. Poczuła na sobie kilka spojrzeń, zapewne pełnych dezaprobaty, ale zupełnie się tym nie przejęła. Atak śmiechu przeszedł równie szybko, jak się pojawił, i przez chwilę stała z bolącym brzuchem, łapczywie chwytając powietrze. Wino wylało jej się przy tym na podłogę, co skomentowała cichym „ups" oraz nieco głośniejszym chichotem. Wszystko wydawało się zabawne.
Gdyby była w stanie myśleć trzeźwo, na pewno pożałowałaby, że w ogóle przyszła na tę imprezę sylwestrową. Nie pomyślała jednak nawet o odmowie, bo Kacprowi się nie odmawiało, a poza tym parę dni temu naskrobała prośbę do swojego adoratora, żeby także się na tym przyjęciu pojawił. Rozpaczliwie chciała go poznać.
Na razie nie spotkała ani jego, ani Kacpra, ani nawet Poli Wspaniałej, która przecież także musiała się gdzieś tutaj w pobliżu kręcić, w końcu to było mieszkanie Kacpra, jego własna impreza, więc też i jego dziewczyna musiała się zjawić. Nie widziała zresztą gospodarza ani razu, gdzieś zniknęła jej także Ofelia, z którą tutaj przyszła. Została samiutka jak palec i za towarzystwo wybrała alkohol — zupełnie zapominając o tym, jaką ma słabą głowę.
Kolory zaczęły wirować w jej głowie jak w kalejdoskopie i poczuła, że musi się stąd wyrwać, być może wyjść na świeże powietrze, gdzie wiatr z pewnością by ją otrzeźwił i dał porządnego kopa w dupę. Chwiejne nogi ledwo jej słuchały i zamiast za drzwi wyprowadziły ją do kuchni. Tutaj przynajmniej dało się oddychać, bo ktoś litościwie zostawił otwarte na oścież okno. Pola natychmiast wystawiła za nie głowę, zupełnie nie przejmując się faktem, że ma na sobie wyłącznie kusą i cienką sukienkę. Zawroty głowy szybko jej przeszły, ale jeszcze przez dłuższą chwilę opierała czoło o parapet.
A potem znowu zabrała się za alkohol.
Na stole piętrzyła się już całkiem niezła kolekcja pustych butelek po piwie i winie, nawet było kilka po szampanie, ale na blacie obok lodówki stało drugie tyle. Niektóre miały nawet szyjki przewiązane wstążkami, więc zapewne każdy przyniósł gospodarzowi w prezencie, co miał. Pola wybrała sobie piwo miodowe i wypiła jednym haustem prawie połowę butelki. Od razu przyjemnie zaszumiało jej w głowie, a podłoga zatańczyła przed oczami. Dotarło za to do niej bicie kuchennego zegara, więc na niego spojrzała. Wskazówki się dwoiły i ustabilizowały się dopiero po kilkunastu sekundach; wskazywały jedenastą, więc Pola odetchnęła z ulgą. Miała jeszcze trochę czasu do pokazu fajerwerków nad miastem.
W ciągu kolejnej godziny robiła wędrówki od okna do krzesła, gdy było jej za zimno, i odwrotnie, gdy wracały mdłości. Przez ten czas przez kuchnię przewinęła się całkiem spora gromadka ludzi, lecz kilka minut przed północą pomieszczenie na dobre opustoszało. Pola nie miała siły, by szukać kurtki i wychodzić z innymi imprezującymi na zewnątrz, więc pozostała przy oknie. Nadal czuła skutki działania alkoholu, lecz zimne powietrze odrobinę ochłodziło jej policzki oraz ramiona. Wpatrywała się błyszczącymi oczami w niebo, na którym pokazały się już pierwsze bukiety fajerwerków — i niektóre nawet miały głęboki odcień pięknej zieleni veronese'a. Najpopularniejszym fajerwerkowym kolorem był chyba jednak czerwony oraz jego pochodne, wymieszane z żółcią albo bielą, jeśli były to bardziej finezyjne petardy. Niektóre z nich zresztą zasługiwały na miano dzieł sztuki: przypominały kwiaty albo deszcz gwiazd, albo nawet warkocze komety.
CZYTASZ
Symfonia w filiżance | ✓
RomancePrzepis na udaną jesień: mieszanka najlepszej w mieście herbaty, ciepły kocyk, pieczone kasztany, jazzowa muzyka, dużo książek, kakao. I może jeszcze szczypta zupełnie niespodziewanej miłości.