V: Dwudziesty czwarty lipca

1.7K 499 2.8K
                                    

Nowy rok, stara ja.

Przynajmniej powieść doczekała się nowej okładki, za którą raz jeszcze chciałabym podziękować utalentowanej a_ish_a. Mam nadzieję, że Wam również się podoba.

Wiem, że trochę czekaliście na rozdział, ale styczeń był dla mnie cholernie ciężkim miesiącem. Obecnie walczę również o sprawiedliwość w sądzie, ale okazuje się, że niektórzy ludzie są w stanie skutecznie wymykać się systemowi. Tym razem bez puenty.

Ze spraw organizacyjnych: zdecydowałam się, że w powieści będą się pojawiały zarówno krótkie, jak i o wiele dłuższe rozdziały, do których Was już pewnie przyzwyczaiłam. Dlaczego? Nie chcę Was bombardować zbyt dużą ilością informacji naraz, plus nie jestem fanką niepotrzebnego rozciągania akcji.

Miłego czytania, kochani!






        Dwudziesty czwarty lipca. To jeden z wielu dni, przeważnie ciepłego miesiąca, w którym większość młodych ludzi przechodziła reset. W środku za każdym razem odradzało się we mnie intensywne wspomnienie beztroskich chwil nad jeziorem, które niczym olbrzymie lustro odbijało promienie skrytego już za horyzontem słońca. Pierwsze skojarzenia? Jak najbardziej pozytywne.

Jednak w nieco szerszej perspektywie, to po prostu kolejna nieistotna data. Bo takich dwudziestych czwartych lipca było przecież wiele, prawda? I żaden niczym specjalnym się nie wyróżniał. Chociaż dziś nie byłam już tego taka pewna, a wszystko za sprawą przeklętego dzienniczka w szmaragdowej oprawie.

Nigdy wcześniej nie przywiązywałam uwagi do urodzin. Dla mnie to był dzień jak co dzień. Bez życzeń, prezentów i wymyślnego tortu z najlepszej cukierni w mieście. Taki świat pokazali mi rodzice. Tylko taki świat wydawał mi się znajomy. Nie było w nim miejsca na celebrowanie pewnych terminów. Na radość z błahostek.

Kiedy zaczęłam naukę w szkole średniej, zrozumiałam, że ludzie, którzy mnie wychowywali, byli emocjonalnie skrzywieni. Manipulowali rzeczywistością, dręcząc mnie nią przez lata. Sprawili, że stałam się zepsuta. I chociaż usunęłam ich ze swojego życia, to czasem jeszcze się pojawiali w postaci mniej lub bardziej mglistych wspomnień.

Wracając do samych urodzin, nie podejrzewałam, że można było je obchodzić, a jednocześnie nie darzyć ich sympatią. Przyjmować co roku te same życzenia, w głębi duszy potępiając osoby, które miały chęć i odwagę je złożyć.

I tak właśnie było z Krumem. On nie wierzył w szczere intencje swoich bliskich, ale nie to stało się dla mnie najbardziej zaskakujące. Coś innego wzbudziło moje żywe zainteresowanie. Popapraniec wyznał na tych nieszczęsnych wyblakłych kartkach papieru, że nie czuł się już człowiekiem, chociaż, jak twierdził, przez lata próbował nim być. Gdzieś podskórnie, ale bardzo głęboko, wydało mi się to boleśnie znajome. Ja też byłam zniszczona. Tak beznadziejnie zniszczona. A nie chciałam znajdować kolejnych podobieństw do jego osoby.

Od samej sceny, która rozegrała się w bibliotece, może i upłynęło już kilka godzin, ale ja wciąż miałam przed oczami wyraz jego zblazowanej twarzy.

– To nie jest tak, jak myślisz – warknęłam nerwowo i od razu zamilkłam.

Dałam się przyłapać jak mała dziewczynka i tak też się czułam. Uczucie strachu i niepewności rozsadzało mnie od środka, paraliżując mięśnie twarzy i kończyn.

Pełna wiary Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz