XI: Bezdech

1K 423 2.6K
                                    

Dzisiejszy poranek w Warnie nie należał do tych najpiękniejszych. Z płytkiego snu wybudziły mnie krople deszczu energicznie uderzające o płytki balkonowe. Bezszelestnie przeciągnęłam się na pościeli, wbijając wzrok w lustrzany sufit, ukazujący zawsze ten sam widok. Białą kobietę, z wyglądu niewinną i kruchą, otoczoną cienkimi kocami oraz puchowymi poduszkami, których żywa, ciemnoczerwona barwa przywodziła na myśl tylko jedno, właściwe skojarzenie. Krew. Przypominała mi krew.

Jej szczególny charakter dostrzegłam dopiero wtedy, kiedy rozbryznęła się na białej ścianie w głównym korytarzu mojego domu rodzinnego, tworząc nieoczywisty obraz, którego kulisy powstania nie do końca były właściwe. Być może dlatego, że współtwórcą został mój ojciec. Nieustraszony Olgierd Król, który z błogim uśmiechem wymalowanym na twarzy poderżnął gardło lekkomyślnemu włamywaczowi. Mężczyźnie, który równie dobrze wcale nie musiał nim być.

Stałam się świadkiem zbrodni, będąc jeszcze dzieckiem. Ciekawską dziewczynką, w rzeczywistości niewyróżniającą się z tłumu rówieśników. Podobnie jak oni, lubiłam się bawić na zewnątrz, grając w klasy na zakurzonym chodniku, budując leśne szałasy czy uciekając przed berkiem. Ale to się zmieniło.

Śmierć nieznajomego wprowadziła do mojego życia zamęt, skutecznie odsuwając mnie od innych. Pogrążyła w niezdrowym zainteresowaniu martwymi gryzoniami, które bezpańskie koty podrzucały do ogrodu Państwa Król, wywołując tym niemałą gorączkę u idealnej Klary.

Kiedy dorosłam, zrozumiałam, że te zapchlone sierściuchy, jak je niegdyś określała, oznaczyły to przeklęte miejsce celowo. Te błyskotliwe zwierzęta przejrzały na wylot nas, mieszkańców. Byliśmy zepsuci. Zdemoralizowani. Martwi na wielu płaszczyznach. I chociaż tak bardzo chcieliśmy oszukać wszystkich wokół, czasem nawet i samych siebie, to nam się nie udało. Nie z kotami.

Dziecięcy czas kojarzył mi się także z irracjonalną, trochę podyktowaną przez wywierające presję, ugruntowane w tradycjach społeczeństwo, wielką miłością do rodziców. Do idealnej mamy oraz bezwzględnego taty. Jednak moje uczucie nigdy nie zostało odwzajemnione. I skończyło się nagle. Zimą.

Padał śnieg. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, które Klara, co roku z pompą celebrowała, urządzając wystawną wieczerzę, na którą spraszała szemrane towarzystwo zarówno swoje, jak i ojca. Byli to ludzie różnych narodowości, o zazwyczaj przeciwstawnych poglądach. Rzadko jednak przytrafiały się burdy. Najwidoczniej goście Królów woleli upijać się w ich salonie do nieprzytomności.

Był dwudziesty drugi grudnia. Wpatrywałam się w wirujące w powietrzu płatki śniegu i odliczałam dni do nowego roku, ciesząc się, że jego początkiem skończyłabym piętnaście lat. Każde kolejne urodziny zbliżały mnie do pełnoletności. Okresu, w którym mogłabym decydować sama za siebie.

Tego feralnego dnia, Klara i Olgierd, mimo całej tej świątecznej gorączki, nie zapomnieli o moim istnieniu. Bez większego trudu zaciągnęli mnie do znienawidzonego pokoju i uśpili na kilka godzin. Kiedy zasypiałam, przypięta do krzesła zespolonego z podłogą, naiwnie myślałam, że nie czekało mnie nic więcej, że skończą na tym swoją zabawę. Tak bardzo się pomyliłam.

Obudziłam się naga, nie mając nawet pierdolonych skarpetek na stopach, leżąc na pożółkłym materacu, którego w pokoju tortur wcześniej nie było. Z przysufitowych głośników wybrzmiewała nieznana dla mnie kolęda śpiewana przez dziecięcy zespół. A w jej rytm gwałcił mnie o kilkadziesiąt lat starszy, łysy mężczyzna, z wyraźną nadwagą.

Od razu zaczęłam krzyczeć, wydając z siebie przerażające, gardłowe dźwięki, o których istnienie bym siebie nie podejrzewała i próbując odepchnąć nieznajomego. Moje mięśnie, wciąż jednak były zwiotczałe od środków, które podali mi wcześniej rodzice. A on, mój pierwszy kochanek, był ode mnie o wiele silniejszy i nie zamierzał przestać.

Pełna wiary Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz