VI

1.7K 107 17
                                    

Wokół mnie panowała grobowa cisza. Przytłumione odgłosy kraks samochodowych i krzyki przedzierały się przez zamknięte okna. Czułem się oszukany, ale dziwnym uczuciem było winić za to swoją własną wyobraźnię. Przed oczami wciąż widziałem obojętną, szarą twarz mężczyzny, którego moja fantazja kreowała na delikatnego, czułego bohatera, ratującego mnie przed bezwzględnym gwałcicielem. Byłem przekonany, że go nienawidziłem, za to w jak okrutny sposób mnie poniżył i obrzydliwy sposób potraktował mojego pupila. Ta wściekłość musiała być jedynie cienką serwetką, przykrywającą niespodziewaną prawdę. Tak dobrze maskowała prawdopodobnie rzeczywiste emocje. Prawdopodobnie, bo to co skrycie czułem do Alastora, mogło być wywołane przez jego poświęcenie dla mojego dobra, oraz faktu mojej potrzeby posiadania kogoś bliskiego. Nie znałem go dobrze i takie przywiązanie mogło tłumaczyć tylko to.
Nie mogłem dłużej zwlekać, byłem potrzebny w Studiu. Valentino nie należał do osób, u których łatwo o litość i wybaczenie, a z każdą kolejną minutą spóźnienia kopałem pod sobą coraz głębszy dół pełen kłopotów. Byłem przygotowany na zaczerwieniony od uderzenia, piekący policzek, który dostanę zaraz po pokazaniu się przed różowymi szkłami szefa.
Spuściłem wzrok na podłogę, aby odnaleźć tam zrzuconą przeze mnie sukienkę. Byłem zmuszony wskoczyć w nią ponownie, aby prezentować godnie studio Valentino. Byłem jego wizytówką, jedną z najlepszych suk. Ubrałem się prędko i skontrolowałem swój wygląd w lustrze, zanim opuściłem pokój, zamykając go kluczem 5 razy, aby mieć pewność, że Alastor znalazł się w środku magicznie...o ile po takiej akcji w ogóle chciałby jeszcze odwiedzać mój apartament. Może to lepiej?
Zszedłem na dół, mijając na schodach Niffty zainteresowaną powodem opuszczenia przeze mnie Hotelu. Nie miałem nastroju ani ochoty rozmawiać z kimkolwiek i prawdopodobnie to dostrzegła, bo szybko wróciła do swoich zajęć. Wyszedłem na zewnątrz, nabierając głęboki wdech w płuca. Niedbale pchnąłem drzwi obcasem, nie interesując się tym czy zostały domknięte. Wsiadłem do stojącej po drugiej stronie ulicy taksówki, podając adres oraz dodając, że ma się pośpieszyć, bo byłem już spóźniony. Pomimo to patrzył na mnie przez minutę, dopalając papierosa spokojnie.

― Nie płacę ci za palenie, śpieszę się, ruszaj.

― A może mały układ? ― zaproponował, wyrzucając resztę fajki za otwarte okno.

― Co masz na myśli?

― Przewiozę cię za darmo i dodatkowo zapłacę o ile użyczysz mi swoich ust, które tak chwalą w klubach.

Ta propozycja mnie zainteresowała. Gdybym zarobił w drodze do studia trochę kasy, to gniew Valentino mógłby nieco złagodnieć wraz z ciężarem zielska na dłoni. Kazałem mu ruszyć, a sam zmieniłem pozycję, aby było mi wygodniej schylać się nad jego kroczem. Wystarczyło, że rozpiąłem rozporek i zrozumiałem dlaczego tracił tyle pieniędzy na dziwkę. Nie miał zbyt wiele do zaoferowania, ale zależało mi na pieniądzach, a nie przyjemności z wykonywanej pracy. Swoją robotę zaczynałem, kiedy jeszcze żyłem. Pokazywałem się w klubach, kręciłem tyłkiem przed bogatymi dziadami, pokazywałem swoje umiejętności przy rurze, wijąc się zgrabnym ciałem i przyjmując napiwki rzucane na podwyższenie lub wsadzane w bieliznę. Cieszyłem się z próśb o ponowne wystąpienie, gwizdami z końca sali, romansami ze starszymi o kilka lat mężczyznami, których żony nie były w stanie zaspokoić tak dobrze jak ja. Ten dreszcz każdej pracowitej nocy, kiedy powrót do domu ryzykowałem gwałtem w jakiejś cichej, ciemnej uliczce. Siedzenie z nieodpowiednim towarzystwem po opuszczonych zakątkach miasta i ćpanie, śmiejąc się głośno na czyiś kolanach, po czym chowanie się w swoim pokoju przed krzykami rozsierdzonego ojca. To było moje życie i nie przestało nim być nawet po śmierci. Moją śmierć pamiętałem bardzo dobrze.
Siedziałem na kolanach jednego z przyjaciół, obejmowałem jedną ręką jego szyję, w drugiej trzymałem papierosa i śmiałem się wraz z resztą z historii, którą opowiadał. Uwielbiałem znajdować się blisko niego, czuć jego perfumy i czuć się jakby był moim mężczyzną - podkochiwałem się w nim odkąd zaproponował mi dołączenie do ekipy. To byli moi jedyni przyjaciele, którzy się mną nie brzydzili. Nagle ktoś wyciągnął narkotyki. Angel Dust. Zsunął mnie ze swoich kolan niedbale i posadził na innych, po to aby skorzystać z okazji. Nie podobało mi się to, a kolega który mnie przejął śmierdział alkoholem i wsuwał łapy pod moje spodnie bezwstydnie. Chciałem się popisać i kiedy jedna z dziewczyn zaproponowała mi nieco dobrego, od razu klęknąłem przy niskim stoliczku, znalezionym gdzieś na śmietniku, tak jak kanapa i fotele. Raz, drugi, trzeci...zabawa była przednia, ale kiedyś musiała się skończyć. Sam nie pamiętam czy mu zaimponowałem. Ostatnim co zapamiętałem był mój płacz i jego oczy, które z każdym kolejnym rokiem w piekle coraz bardziej gasną, gasną i gasną w mojej pamięci.
Ssałem, lizałem, dotykałem, stękałem, ciężko było go zadowolić podczas dziesięciu minut jazdy. W tych dziesięciu minutach o mało nie doprowadził do trzech wypadków, kiedy odlatywał z przyjemności. Zasmakowałem go wraz z ostrym zahamowaniem przed studiem. Podniosłem się, poprawiłem w lusterku, a jego dłoń starła resztki z mojej twarzy. Spojrzałem na niego z niezadowoleniem i wysunąłem dłoń po pieniądze, które wyciągnął, ale nie śpieszył się z podarowaniem ich mnie.

― A może chciałbyś się ze mną umówić w moim mieszkaniu? Mam duże łóżko ― zachęcał mnie, poruszając brwiami. Musiał naoglądać się mnóstwo romansideł, twierdząc po zachowaniu.

― Kasa ― odpowiedziałem krótko, obserwując jak uśmiech zmienia się w naburmuszoną minę, a na mojej dłoni lądują pieniądze. ― Interesy z tobą to przyjemność ― potwierdziłem transakcję z uśmiechem i wysiadłem z samochodu.

Podniosłem wzrok na budynek. Na neonową panią przyczepioną do jego boku i wielki napis PORN STUDIO. Za sobą usłyszałem odgłos ruszającego samochodu. Pokierowałem się do drzwi, w środku minąłem dwóch znajomych ochroniarzy. Czasami przesiadywałem z nimi na tyłach i piłem. Przyjemne towarzystwo. Windą wjechałem prawie na sam szczyt, a pierwsze co zobaczyłem to dwie podłużne kanapy i dwóch wysokich mężczyzn, rozmawiających o czymś. Moje dłonie zadrżały, więc schowałem je za plecami i okrążyłem siedzenia, aby móc spojrzeć Valentino prosto w twarz. Obok niego siedział Vox, całkiem interesujące wcielenie, ale życie z taką kanciastą głową mogło nie być zbyt wygodne. Pan plazma oparł się i obserwował jak Val klepie swoje kolano. Wsunąłem się pomiędzy nogi swojego szefa i usiadłem, ale zanim zdążył otworzyć usta, wsunąłem pieniądze do jego dłoni. Przez chwilę wpatrywał się w prezent, a potem wrócił do mnie. 

― Tęskniłem za tobą, uciekłeś ode mnie ― mówił spokojnym tonem. Ktoś kto go nie znał, pomyślałby że się troszczy. Też byłem takim naiwniakiem na początku. 

― Przepraszam ― mruknąłem, czując jak głaszcze mnie po grzywce. ― Ja naprawdę potrzebowałem tego mieszkania... ― dodałem, a wtedy zacisnął swoje szpony i pociągnął mnie za włosy, abym spojrzał mu prosto w oczy. 

― Aż tak ci ze mną źle, cukierku? Twoja garderoba ci nie odpowiada? A może za bardzo cię rozpieściłem? ― zadawał pytania jedno po drugim. Kręciłem głową, mając nadzieję, że tym razem nie podniesie dłoni, skoro miał publiczność. 

― Nie, dobrze mi z tobą ― zaprzeczyłem, łapiąc się jego płaszcza i lekko zaciskając na nim drżące ze stresu dłonie. Musiał to zauważyć skoro rozluźnił uścisk, ale to spojrzenie nie wyglądało przyjaźnie. Zupełnie niespodziewanie wymierzył uderzenie z otwartej dłoni w twarz. 

― Jak się do mnie zwracasz?! 

― Przepraszam ― szepnąłem ze spuszczoną głową, dotykając piekącego policzka. ― Szefie...

― A teraz opuścisz Studio, staniesz grzecznie w kącie i nadrobisz stracony czas ― wytłumaczył mi moją karę i zepchnął ze swojego kolana. 

― Co tylko zechcesz szefie ― powiedziałem, wracając do windy i naciskając na najniższy guzik.

Minąłem ochroniarzy bez pożegnania. Nie zawracałem sobie głowy rozpędzonymi samochodami, nie przejmującymi się zasadami poprawnego ruchu drogowego i przebiegłem przez ulicę, kierując się do jakiegokolwiek spokojnego zakątka, a w Piekle niewiele było takich miejsc. Wszedłem do parku, aby usiąść przy niewielkim stawie, w którym pływały kaczki...zmutowane kaczki. Jedna miała nawet dwie głowy. 
Ten dzień tak okropnie bolał, męczył, drażnił. Chciałem tylko aby się skończył. Pragnąłem wrócić do łóżka i zapomnieć na krótką chwilę o tych wszystkich problemach. Może z czasem przyzwyczaiłem się do bolesnych kar sprzedawanych mi przez szefa, ale sytuacja z Alastorem była ogromną cegłą, rozbijającą mój mur. Nie lubiłem odczuwać słabości. 
Nagle ktoś się do mnie dosiadł. Podniosłem wzrok na tego mężczyznę. Był bardzo wysoki, wyższy ode mnie. Jego oczy wypełniała czerń, białe kły lśniły, gdy się do mnie uśmiechał. Czarne włosy i bródka wydawały się być ogniem, kołyszącym się lekko na wietrze. Nie znałem go. Zakrył swoją wielką ręką, moją dłoń leżącą bezczynnie na trawie i odezwał się bardzo niskim głosem: 

― Co cię martwi, księżniczko? 


●●●

W tym momencie do historii wkracza wymyślona przeze mnie postać, która ostro namiesza w relacji pomiędzy Angelem a Alastorem. Miłego wkurzania się na tego pana i  czekania na następny rozdział ^//w//^ <3



Szum Radia || Radiodust PLOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz