Rozdział 1

567 30 4
                                    

[Ofiara]

1933

"Żyją jakby nigdy nie mieli umrzeć, a umierają, jakby nigdy nie żyli."

Ciemna, pochmurna noc. Gdyby nie księżyc górujący nad drzewami nie widać było by własnej ręki. W leśnej puszczy słychać było tylko pohukiwanie sów. On wreszcie natrafił na lepszego od siebie. Nie spodziewał się go, nie dziś, nie teraz. Nie był na niego przygotowany, nie był świadomy zagrożenia z jego strony.  Polował na jelenie i łanie, nie wiedząc, że sam zostanie upolowany. Dźwięk wystrzału przeszył głuchą ciszę panującą w puszczy, płosząc przy tym pobliskie sowy. Wysoki, młody mężczyzna zbliżył się do swojej ofiary. Powolnym krokiem podszedł do jeszcze rzucającego się z bólu rannego jelenia. Młodzieniec odłożył powoli strzelbę, opierając ją o najbliższe drzewo i otrzepując ręce z resztek prochu strzelniczego.

- No, no, no! Co za piękna sztuka.

Odrzekł sam do siebie i przyklęknął do wciąż żywego zwierzęcia. Powoli przyłożył rękę do głowy jelenia i powolnym ruchem ręki zaczął głaskać ranne zwierzę.

- Piękny jesteś, taki potężny, silny, młody, ale nie uchroniło cię to przede mną, zgubiła cię twoja pewność i odwaga, przyszedł już na ciebie czas. 

Mężczyzna wyjął sztylet z pochwy założonej wzdłuż klatki piersiowej i szybkim, precyzyjnym ruchem wbił go w szyję jelenia, rozcinając i miażdżąc przy tym jego kark. Wrzask konającego zwierzęcia ponownie przeszył panującą ciszę. Myśliwy podniósł Martwe zwierzę i oparł je o swoje ramię. Krew powoli zaczęła spływać na koszulę i marynarkę mężczyzny.

- No tak. Oduczy mnie to chodzenia na polowanie w formalnym odzieniu. No trudno, koszula nadaje się już tylko do wyrzucenia.

Westchnął i rozpoczął monolog z ofiarą.

- Nie jesteś człowiekiem, ale będziesz musiał mi wystarczyć. Chociaż po tym ile ważysz... na pewno mi wystarczysz.

Po przejściu kilkuset metrów myśliwy zatrzymał się na leśnej polanie i odłożył ofiarę na ziemi. Wyciągnął zakrwawiony sztylet i kilkoma precyzyjnymi i pewnymi pociągnięciami odciął  głowę jelenia. Następnie ułożył ją starannie na środku polany. Pozostałą część ciała oskórował, a mięso podzielił na dwie równe części. Jedną z części położył obok głowy. 

Appellatus est satanas 

Wyszeptał mężczyzna, kłaniając się. Nastała głucha cisza. Myśliwy podniósł kilka leżących obok kamyków i staranie obsmarował je krwią martwego zwierza. 

- Exaudi orationem meam

Powiedział stłumionym głosem i położył je tak, aby powstał kształt pięcioramiennej gwiazdy.

- Accipit munera, socius cum me.

Po tych słowach pojawiła się czerwona, wręcz krwista poświata, a między kamieniami pojawiły się krwiste linie, łączące całość w jeden, wielki symbol pentagramu. Mężczyzna ukłonił się, jednocześnie odkładając strzelbę na ziemi, obok siebie. Wybrzmiał krzyk donośny i potężny, a w swoim brzmieniu zlękłby najodważniejszego męża.

- Alastor...

Mężczyzna był początkowo skołowany, gdyż pierwszy raz słyszał to imię.

- Tym imieniem posługiwać się będziesz po swoim żywocie!

Powtórzył tajemniczy głos. Tym razem Słychać było krzyki, lecz mocno stłumione, gdyż nie zagłuszały głosu.

- Czegoż życzysz sobie ode mnie tym razem.

W powietrzu panowało uczucie grozy. Głos zaczął wymawiać słowa niezrozumiale, szeptem słyszalnym, lecz niezrozumiałym. Słowa zaczęły nachodzić na siebie, a głos był coraz głośniejszy, tworząc przeszywający, paraliżujący hałas. Myśliwy złapał się za uszy, nie mogąc wytrzymać strasznego dźwięku. Nastała niepokojąca cisza. Tajemniczy głos zaczął powoli zanikać.

- Nadejdzie ktoś tak silny i tak potężny, że nie dasz mu rady. Odbierze on wszystko , na czym ci
zależy i zniszczy wszystko, nad czym pracowałeś. To od ciebie zależy czy się z nim sprzymierzysz i poddasz się jego woli, czy przeciwstawisz się mu i odejdziesz z nim jak zwierzę, które zdobyłeś. To stanie się tu, nie masz dużo czasu...

Mężczyzna zaniepokojony podniósł strzelbę, przeładował ją i niepewnie zaczął się cofać

- Alastorze!

Odezwał się głos doniośle i ponownie zaczął zanikać.

- Nie uciekniesz przed nim. Żaden zwykły śmiertelnik przed nim nie uciekł i nie ucieknie. On jest sprawiedliwością, on zrównuje bogatych z biednymi, lojalnych z niewiernymi i starych z młodymi, on...  właśnie on jest końcem i cierpieniem, a zarazem moim sprzymierzeńcem

Mężczyzna nerwowo zaczął się nerwowo rozglądać.

- To stanie się teraz... On nadchodzi niemiłosiernie... Śmierć zaraz przybędzie...

Głos zanikł kompletnie, poświata zgasła, krew rozlała się po trawie. Głuchą ciszę zagłuszał nerwowy oddech myśliwego nerwowo rozglądającego się dokoła. Światło jasnego księżyca zasłoniły przelatujące chmury. Praktycznie nic nie było widać. W zaroślach pojawił się słyszalny  powolny szelest, który zaczął narastać i przenosić się z jednego zarośla na inne. Mężczyzna podniósł broń i zaczął mierzyć do krzaków nie wiedząc co się dzieje. W pewnym momencie odgłosy niespodziewanie ucichły. Słyszalne były już tylko głośne wołania sowy siedzącej gdzieś na drzewie. Mężczyzna nie przestawał się rozglądać, celując w miejsce, gdzie ostatnio usłyszał hałas. Powolnym krokiem zaczął zbliżać się do krzaków i ostrożnie odsłonił liście końcówką lufy. Nikogo tam nie było.

- Wariuję... ach potrzebuję odpoczynku od tego wszystkiego.

Uśmiechnął się nerwowo i zaczął oddalać się powolnie od krzaków, opuszczając strzelbę. Nagle zza pleców dobiegło warknięcie, a on sam został obalony z impetem na ziemię, upuszczając przy tym strzelbę. Poczuł jak szczęki bestii rozrywają jego skórę na plecach, a następnie zaczynają gryźć jego ręce i kark. Mimo wszelkich starań ataki były błyskawiczne, jeden po drugim. Każda próba podniesienia się mężczyzny kończyła się przewróceniem przez zwierzęta. Ataki trwały kilka minut i były niezwykle brutalne. Zwierzęta rozrywały skórę, rozszarpywały tkanki mięśniowe i przerywały tętnice oraz żyły. Nierówną walkę przerwał przeszywający, głośny i donośny gwizd.

-Willson, Edward, Anthon noga...

Rozległ się krzyk.

- ...gdzie te cholerne psy się podziały... kurwa jego mać!

Ranny mężczyzna nie mógł się podnieść. Skierował tylko wzrok na stado agresywnych psów. Jeden z nich podszedł do niego, pewnym  krokiem, warcząc przy tym. W tedy rozległ się drugi gwizd. Pies błyskawicznie odwrócił się w kierunku, skąd dobiegł wyraźny dźwięk i stanął w bezruchu. Zwrócił się jeszcze raz w stronę mężczyzny i odwarknął szybko, a następnie ruszył w stronę krzaków. Stado psów zniknęło tak samo szybko, jak się pojawiło.

- Aa! Tu jesteście. Znowu zagryźliście jakiegoś biednego zająca? Ech... cholera nie mam czasu go teraz szukać. Dobra jest grubo po północy musimy wracać do domu no chodźcie szybciej, szybciej...

Roznosił się głos właściciela psów, powoli zanikający, w głębi lasu.









~"Wiesz, w umieraniu najstraszniejsze wydaje mi się to, że człowiek jest zdany tylko na siebie..."~



Small RedemptionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz