Rozdział 25

340 33 3
                                    

Lexa z trudem okręciła się na lewy bok. Oddychała ciężko, czując, jak zwierzęce futra ścielące jej łóżko przyklejają się do spoconego ciała, przez które wciąż przechodziły dreszcze. Była tak wymęczona, że jedynie mruczała pod nosem jakieś niezrozumiałe słówka w swoim języku. Sama prawdopodobnie nie była w stanie ich zrozumieć. Dopiero kiedy poczuła zimne palce sunące po jej nagich, mokrych plecach, a dokładniej po pamiątkowym tatuażu z konklawe, otworzyła zmęczone oczy.

- Przyniosłam lekarstwa. – Jak przez mgłę usłyszała mocny akcent Clarke. – Pomogę ci.

Dziewczyna ostrożnie chwyciła Lexę za ramię i okręciła ją na plecy. Wiedziała, że każdy ruch sprawia jej mięśniom ból. Naciągnęła na nią także zwierzęce futra, by była cała przykryta.

- Nie – wyszeptała z trudem.

- Jak to nie? Jesteś chora, to ci pomoże. Nie uwierzę, że potężna Heda boi się igieł. – Chciała jakoś rozluźnić atmosferę, spoglądając na przygotowaną wcześniej ampułkę i strzykawkę. – Podam ci lekarstwo, niedługo powinnaś poczuć się lepiej.

- Clarke – wykaszlała. – Idź i ocal moich... naszych ludzi. – Ledwie była w stanie utrzymać błagalny wzrok, tak bardzo chciała zamknąć oczy.

- Ale... – zaczęła.

- Nie. Choć raz zachowaj się głupio i pokieruj się rozumem, a nie sercem. – Uśmiechnęła się leniwie, podważając własne sposoby myślenia. – Pierw ocal naszych ludzi, oni są ważniejsi. To rozkaz.

Clarke tak bardzo nie chciała słuchać Lexy, ale nie mogła jej się sprzeciwiać. Musiała też dbać o innych. Co prawda, zawsze to robiła. Tylko w stosunku do Komandor zachowywała się egoistycznie i stawiała ją bardzo wysoko w swojej hierarchii.

- Odnajdź Echo. – Lexa zaczęła zamykać oczy. – Niech dowie się, czy to sprawka Azgedy, czy może oni też są w takim stanie.

- Nie sądzę, że to oni. Nie są aż tak rozwinięci, by stworzyć broń biologiczną – westchnęła, wstając z łóżka. – Niedługo wrócę, odpoczywaj.

Clarke na odchodne zgasiła kilka świeczek, po czym opuściła namiot. Wzięła głęboki wdech, a następnie zaczęła się rozglądać, choć nocne niebo nieco jej to utrudniało. Na szczęście choroba nie dotknęła ani jej, ani Abby czy Jacksona, ale mimo tego nie mieli pojęcia, skąd się wzięła. Zaatakowała nagle i choć nie wszyscy padli jej ofiarami w obozie było bardzo dużo chorych.

- Nie, nie. Oni chcą to zrobić. Nie mogą. Nie mogą.

- Raven? – Clarke okręciła się, a następnie podeszła do dziewczyny, która bardzo się trzęsła. – Chodź tu. – Złapała ją za nadgarstek i podeszła do jednego z ognisk, by oświetlił jej spoconą, czerwoną twarz. – Jesteś rozpalona – powiedziała, przykładając wierzch dłoni do czoła. – Zapniemy to. – Chwyciła za zamek czerwonej kurtki i pociągnęła go w górę.

- Oni znów chcą zabrać mój szpik, Clarke. – Raven była zrozpaczona. – Jesteś medykiem, nie pozwól im. Zabiorą mnie do Mount Weather i znowu będą mnie torturować, żeby zabrać mój szpik. Pomóż, proszę.

- Spokojnie. – Griffin delikatnie objęła dziewczyną, bo wiedziała, że majaczenie to objaw wysokiej gorączki. – Nikt ci go nie zabierze.

- Obiecujesz? – Odsunęła się szybko.

- Oczywiście, przecież się przyjaźnimy. – Uśmiechnęła się.

- Reyes! Tu jesteś! – Nagle podbiegł do nich zdyszany Jasper. – Przestań mi ciągle uciekać.

- Słyszałeś? Clarke powiedziała, że nie zabiorą mi szpiku po raz drugi. – Chwyciła chłopaka za ramię, bo prawdopodobnie upadłaby ze zmęczenia.

- To świetnie, cieszę się. – Spojrzał wdzięcznie na Griffin. – A teraz chodź, zaprowadzę cię do namiotu i się na chwilę położysz.

- Nie mogę, moja noga nie działa.

- Rav, Jasper ci pomoże, a ja później przyjdę, dobrze? – W odpowiedzi dostała skinienie głową. – Dzięki, że jej pomagasz. – Nie pamiętała, kiedy ostatni raz widziała chłopaka tak trzeźwego.

- Nie ma za co dziękować – odparł, chwytając mocno Raven, by ta nie upadła. – Al.e ty musisz pomóc Bellamy'emu. Jest tam, przy którymś ognisku. – Wskazał brodą.

Clarke szybko ruszyła w podane miejsce. W trakcie drogi przyglądała się wojownikom, którzy zachorowali. Tak bardzo chciała każdemu pomóc. Miała nadzieję, że choroba niedługo minie i nie zabierze ze sobą żadnego życia.

Kiedy dotarła na miejsce, zatrzymała się w pół kroku. Monty, Murphy i Octavia patrzyli na nią błagalnie.

- Co się stało? – Starała się powstrzymać odruch wymiotny.

Bellamy leżał oparty o kłodę, nie miał na sobie koszulki. To nie choroba go wyniszczała, tylko infekcja, która wdarła się w głęboką ranę na jego ręce.

- Kilka dni temu ktoś ostro mnie zranił – powiedział, ciężko oddychając. – Potem zaczęła się ta choroba, a ja nie poszedłem do medycznego. Teraz to wygląda tak.

- Czy on umrze? – spytał przerażony Monty.

Clarke schowała twarz w dłonie. Musiała chwilę pomyśleć. Dookoła działo się tak dużo rzeczy. Podeszła do chłopaka i kucnęła przy nim, by dokładniej przyjrzeć się gnijącej dłoni.

- Tak, jeśli nie zatrzymamy infekcji. Bell... – Spojrzała mu w oczy. – Jeśli chcesz żyć, musimy odciąć ci rękę... tutaj. – Dotknęła skóry nad łokciem.

- Dobrze. – Nie wydawał się być zaskoczony tym, co usłyszał. – Mogło być znacznie gorzej. Zresztą, znasz kogoś, kto używa lewej ręki? – Próbował nieco rozbawić towarzystwo.

- Bardzo śmieszne. – Uniosła nieco kąciki ust, bo przecież to właśnie ona była leworęczna. – Jesteś tego pewny?

- Wolę stracić rękę niż życie. – Skinął głową.

- No dobrze. Octavia, rozgrzej swoją siekierę w ognisku. Murphy, przynieś coś, co będzie mógł włożyć między zęby, żeby nie odgryzł sobie języka, a ty Monty znajdź kilka osób. Ktoś będzie musiał go trzymać – poinstruowała wszystkich.

- Spokojnie Clarke, dasz radę. Nikomu tam nie ufam jak tobie.

Caedes || Clexa & OctavenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz