1. Ami

30 4 0
                                    

Doskonale pamiętam dzień, gdy wszystko się zmieniło.

Gdy cały mój świat się zawalił.

I nigdy nic już nie było takie samo.

***

Większość nastolatków skrywa w swoich pokojach rzeczy typu alkohol, papierosy czy gumki, by nie zostały znalezione przez ich rodziców. Może zabrzmię głupio, ale całkowicie od nich odstaję. Na najwyższej półce szafy mam ukryte coś,  czego powstydziłaby się każda osiemnastolatka. Starego, wyśmochtanego, brązowego misia bez jednego oka i mały, żółty kocyk. Są to jedyne rzeczy, które pozostały mi ze spowitego mgłą dzieciństwa.

 Obie rzeczy dostałam tuż po porodzie i obie są jedynymi rzeczami, jakie mi zostały z tego okresu i które pozostały mi po rodzicach. Tylko to zdążyłam zabrać z domu, zanim mnie zabrali i zanim zdążyłam poznać smak życia jako sierota.

Nigdy nie poznałam moich rodziców. Zmarli, gdy byłam kilkuletnim dzieckiem. Jedyne, co po nich pozostało, to wyblakłe zdjęcia w starym albumie, na których na ich twarzach zawsze widać uśmiech. Czasami gdy mam dość, ściągam z ostatniej półki szafy ten album, który cudem udało mi się wywalczyć i który jest moją tajemnicą i patrzę na ich uśmiechy. To mnie pociesza. Czasem do nich mówię. Zastanawiam się, co by sobie o mnie pomyśleli. Byliby dumni z takiej córki?

Na pewno by się nie uśmiechali.

Przeglądając stare zdjęcia widzę, że jestem bardziej podobna do taty niż do mamy. Po mamie odziedziczyłam czarne włosy i niewielki wzrost. Z tatą mamy taki sam kształt twarzy i ust i identyczne brązowe oczy.

Gdy Aniela, moja ciotka i matka adopcyjna w jednej osobie ma dobry humor, czyli zwykle na tym poziomie upojenia alkoholowego, na którym jest przytomna i zanim zdąży zrobić awanturę i zacząć rzucać rzeczami, czasem ma fazę wspominek i wtedy opowiada o mamie, a swojej siostrze. Zwykle nie ma to żadnego sensu, ale i tak wtedy siedzę i słucham tego jak najważniejszej rzeczy na świecie, nawet jeśli zaraz rzuca się na mnie z pięściami. Nie zdążyłam poznać mamy, więc każde wspomnienie o niej jest niepowtarzalne i najcenniejsze. Warte wszystkiego.

Czasem, gdy się zapomni, siada w fotelu i opowiada jakąś historię dotyczącą mojej mamy, która nagle jej się przypomina. Czasem płacze. A potem staje się agresywna, by to zatuszować.

Na co dzień nie rozmawiamy o moich rodzicach, z wyjątkiem momentów, gdy wytyka mi, że jestem tak samo zepsuta i okropna jak oni. Mniej więcej jakieś dziesięć razy dziennie.

Nie wiem, czy tęsknię za rodzicami, bo tak naprawdę nigdy ich nie miałam. Miałam tylko przez kilka pierwszych lat życia, których moja głupia głowa nawet nie pamięta. Potem miałam tylko panie w domu dziecka, a teraz mam nienawidzącą mnie ciotkę. I wuja. A także dwie zarozumiałe, piękne kuzynki.

Prawie jak historia o Kopciuszku, nieprawdaż? Albo alternatywna wersja Harry'ego Pottera. Tylko bez magii i Hogwartu i całej tej szczęśliwej otoczki.

Ciężko o tym zapominać i żyć jak normalna, przeciętna dziewczyna, gdy mieszka się w niewielkim mieście, gdzie każdy zna każdego. Ludzi, z którymi jestem w szkole, znam od przedszkola. Wszyscy znają moją historię. I właśnie ona mnie definiuje.

Nie prześladują mnie, nie śmieją się, tylko stąpają koło mnie na paluszkach, co jest tysiąc razy gorsze. Jakikolwiek temat o rodzicach w pobliżu mnie? Szybkie urwanie tematu, odchrząknięcie, znaczące spojrzenia. Litość - jak bardzo ja jej nienawidzę.

Chybabym wolała, żeby otwarcie śmieli mi się w twarz.

Już w przedszkolu byłam samotna. Nie wiem dlaczego - po prostu byłam inna. Dziwna. Lubiłam śpiewać na głos albo rysować w samotności, a gdy jakieś dziecko się do mnie zbliżyło, panikowałam. Chyba od zawsze byłam introwertykiem. Nie wiem, czy było tak zawsze, czy dopiero po utracie rodziców. Chodziłam do przedszkola, gdzie wiele dzieci było z domu dziecka, więc niezbyt się odróżniałam - aż do czasu, gdy poszłam do podstawówki, gdzie rozpoczęłam swoją przygodę z rodzinami zastępczymi. Gdy wylądowałam u ciotki, już wiedziałam, że jestem samotnikiem.

Ale przez pewien czas nie byłam. Do dnia, gdy przez przypadek zatrzasnęłam się w szatni - razem z chłopcem z równoległej klasy. Byłoby kłamstwem powiedzieć, że go znałam, ale miałam wrażenie, że tak jest.

Pewnego dnia zauważyłam, że grupa starszych chłopców przewraca go na ziemię i zaczyna kopać. Byłam przerażona, jak zawsze, gdy miałam styczność z agresją, ale nie mogłam pozwolić, by się nad nim znęcali. Pobiegłam do najbliższego nauczyciela, który zainterweniował. Schowawszy się za progiem, przyglądałam się, jak wszyscy prześladowcy trafiają na dywanik i jak nieznajomy chłopiec zostaje zaprowadzony do pielęgniarki. Z wyrazem wstydu na twarzy pozbierał wysypane na beton rzeczy, które upchnął do wyśmochtanego plecaka i powlókł się za nauczycielem ze spuszczoną głową. Nasz wzrok zetknął się na kilka sekund. Mimo że na pierwszy rzut oka nie było to nic specjalnego, to właśnie wspomnienie tego spojrzenia było dla mnie pocieszeniem, gdy sama przeżywałam ciężkie chwile odrzucenia, samotności i bycia niekochaną w domu ciotki.

To było w drugiej klasie podstawówki. Miał czarne włosy zakrywające twarz, za małe ubrania i nigdy nie patrzył nikomu w oczy. Kojarzyłam go z podwórka, mieszkał naprzeciwko mnie, jeśli domem mogę nazwać mieszkanie mojej rodziny adopcyjnej, w której wylądowałam kilka miesięcy wcześniej. Chłopiec sprawiał wrażenie, jakby był kompletnie zagubiony. Poczułam z nim więź, bo czułam się dokładnie tak samo. Odmieniec w świecie. Obcy w społeczeństwie. Bez domu, rodziny i przyjaciół.

Zanim w końcu nas wypuścili, zamieniliśmy kilka słów. Mało rozmawialiśmy, ale wiedziałam, że nawiązaliśmy nić porozumienia. Tak samo jak następnego dnia na korytarzu - tak jak ja stał sam w oddaleniu od grupy ze słuchawkami na uszach. Miesiąc później byliśmy już dobrymi przyjaciółmi, którzy trzymali się razem. Dwa lata później już razem słuchaliśmy muzyki. Z wyboru, a nie dlatego, że nie mieliśmy nikogo innego.

Aleks i ja dorastaliśmy razem. Mimo wszelkich przeciwności dzieliliśmy dobre i złe chwile, trzymając się za rękę. Byliśmy nierozłącznym duetem - dopóki do naszej szkoły nie dołączyła Alicja. Zamieszkała drzwi w drzwi obok mnie i od razu złapałyśmy wspólny język. Poznałam ją z Aleksem i od tego momentu byliśmy nierozłącznym trio.

Miałam dwójkę najlepszych przyjaciół. Mimo braku rodziców, mieszkania w obcym domu i braku sympatii rówieśników byłam szczęśliwa.

Do czasu.

Adopcja miała być dla mnie wybawieniem i tak o niej myślałam. Wszyscy wokół mnie byli tak podekscytowani. "Będziesz miała rodzinę!" - krzyczały koleżanki i wychowawcy z domu dziecka. "Tak bardzo ci zazdroszczę!". Ale z biegiem czasu przekonałam się, że wolałabym zostać w bidulu. Tam przynajmniej byłam bezpieczna.

Nie zrozumcie mnie źle, byłam szczęśliwa. Chciałam rozpocząć nowe życie, mieć rodzinę. To był taki świetny pomysł, że przygarnie mnie ciotka, która wróciła z zaświatów, w końcu to rodzina, więzy krwi. Starałam się nie sprawiać problemów, zachowywać się jak najlepiej, spełniać wszystkie ich polecenia, pomagać w domu, zaprzyjaźnić się z kuzynkami.

Ale z czasem dotarło do mnie, że mnie nie chcą. I nawet nie potrzebowałam do tego podsłuchanej rozmowy o tym, że wzięli mnie tylko ze względu na pieniądze. "Jest odchowana, wystarczy, że damy jej żreć, a dodatkowa kasa będzie, ha ha ha!".

Najpierw myślałam, że to ze mną coś jest nie tak. Że rzeczywiście mam złe geny, patrzę na wszystkich z góry i jestem zahukana i chora psychicznie. Starałam sobie jakoś z tym radzić. Siedzieć cicho w swojej klitce i nikomu nie wchodzić w drogę. Nie odzywać się, sprawiać wrażenie, że mnie nie ma. I wszystko zdawało się układać.

Dopóki pewnego dnia wszystko się nie zawaliło.

Od tego dnia zaczęłam tracić wszystko, co miałam.

Rodzinę. Przyjaciół. Wspomnienia o rodzicach. Samą siebie.

Ale po kolei...





Ucieknijmy stądOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz