Chanel P.O.V.
Koniec Świata był przedstawiany jako apokalipsę. Wszystko co żyję ma zacząć pocić się krwią, księżyc i słońce rozbłysną czerwonym blaskiem, a w niektórych miejscach gleba zacznie płonąć sama z siebie. To ma być Koniec Świata. Wielki i przerażający, gdzie zło spotka się z dobrem. I przegrywa, bo Jezus ma zbudować Świat na nowo. Ale szczerze Koniec Świata, był i będzie kwestią niewyjaśnioną. Tak samo jak wiele innych spraw.
Ale wtedy kiedy usłyszałam, że Jayden przegrał. Wtedy to był mój Koniec Świata. Jego przegrana równała się z moją. Nie byłam w stanie odpowiedzieć, być może dlatego, że byłam tak zszokowana i jeszcze do końca nie ogarniałam co się dzieję. Po prostu mój świat runął jak najcenniejsza świątynia. Paraliżujący strach i spazmy bólu grały moim ciałem w głupiego Jasia. Z jednego dołka do drugiego. I tak na okrągło, przez co w mojej głowie niemiłosiernie się kręciło. Wiedziałam, że gdybym wstała, to bym się przewróciła, dlatego nawet nie próbowałam wstać. Mój błędnik był zaburzony. Płuca nie wyrabiały z nabieraniem powietrza, jak moje ciało z przyswajaniem różnych bodźców. Dlatego też zimno wlatujące przez okno nie robiło na mnie wrażenia. Mimo, iż na dworze było przerażająco zimno.
W rzeczywistości w której byłam - nie istniałam. Być może w innej egzystowałam, ale w tej nie. Byłam jak figura woskowa. Trzymałam telefon skostniałą ręką przy uchu, bo nie mogłam nią ruszyć. Nie mogłam też ruszyć małym palcem u ręki. Niczym. Mruganie też niezbyt mi wychodziło, bo czułam piasek w oczach. I mi to nie przeszkadzało. Przeszkadzały mi głosy w głowie. Tak okropnie głośne i mające w sobie pełno nienawiści. Przerażająco głośno, wykrzykiwały jedno zdanie. To twoja wina. Te zdanie bezczelnie siedziało w mojej głowie, niczym najgorszy pasożyt. Przed oczami miałam to zdanie. Wszędzie je widziałam. Ale czy w nie wierzyłam? Tak. To jednak ja nie wyciągnęłam go z tego durnego wyścigu. I każdy mógł mi mówić, że to nie moja wina, ale ja doskonale wiedziałam, że po części byłam winna. Po dużej części. Mogłam wsiąść z nim do auta i szantażować go. Krzyczeć na niego i grozić. Mogłam tak dużo, ale panika która miała kontrole nad wszystkim, była oszałamiająca i ogłuszająca. Przysięgam, że nie wiem jak to się stało, że wstałam, mimo, iż to zajęło mi trochę czasu. Musiałam jechać do niego. Zobaczyć go i być przy nim. I to dawało mi siłę na poruszanie się i powiedzenie czegokolwiek.
-Gdzie on jest? - trudność w nabraniu powietrza, była już mi tak bliska jak rodzina, ale nie poddawałam się. Nie mogłam.
-Przewieźli go do Massachusetts General Hospital. Trzecie piętro. Sala osiemdziesiąt pięć. Będziemy czekać. - poinformowała mnie i się rozłączyła.
Naprawdę nie miałam siły na zejście po schodach czy na jakikolwiek ruch. Dlatego, nie wiem jak znalazłam się w aucie. Musiałam do niego jechać i zobaczyć jego piękną twarz. Bez skazy i nienaruszoną. Tak czystą. Ale wiedziałam, że nie zobaczę jej czystej i nienaruszonej. Jednak ta nadzieja dawała mi siłę na to, by jakkolwiek dojechać do szpitala. W radiu nie leciała muzyka, bo ona tylko kaleczyła by moje uszy. Wszystko je kaleczyło, tylko nie jego głos, o który się bałam. Bo nie wiedziałam co mu się stało. Czy dostał paraliżu, czy nigdy już nie ustanie na nogi, czy może nic mu się nie stało. Nic nie wiedziałam i jechałam na oślep. Ale ból niewiedzy był najboleśniejszy z wszystkich bóli, które przeżyłam. Byłam osobą, która martwiła się. Bardzo się martwiła i o wszystko. A, że Jayden był mi na swój popieprzony sposób bliski to o niego martwiłam się po stokroć. A co gdyby zmarł? Gdybym już nigdy nie usłyszała jego głębokiego i zachrypniętego głosu. Gdybym nie poczuła jego zimna. Gdybym nie mogła spojrzeć w jego oczy, w których każda emocja mogła się skryć i to robiła. Gdybym już nigdy nie zasmakowała jego ust... Wtedy wpadłabym w jeszcze większą nicość, niż w tej w której byłam. A byłam w wielkiej.
CZYTASZ
Born In Heaven
Romance~~My urodzeni w Niebie, nigdy nie akceptowani. Spadliśmy i snuliśmy się w labiryncie kary.~~