Rozdział 6

79 8 0
                                    

May

Zatrzymałam się czarnym chevroletem z piskiem opon, przed głównym wejściem do wieżowca, w którym znajdował się mój apartament.

Zdjęłam okulary przeciwsłoneczne w podobny sposób jak Robert Downey Jr i schowałam je do schowka. Obróciłam się w stronę tylnego siedzenia i wyciągnęłam aktówkę wraz z togą.

Jak słodko — pomyślałam, widząc Erica stojącego tuż przy szklanych, obrotowych drzwiach, trzymającego bukiet kwiatów. Wyszłam z auta i ruszyłam w kierunku szerokich, ciemnych schodów.

— Dzień dobry pani Ellison. —

— Jak na razie jeszcze dobry — powiedziałam z przekąsem, powierzając mu kluczyki. — oddaj do czyszczenia. Mam jeszcze sporo pracy. — Rzuciłam w jego stronę ukradkowe spojrzenie. Zrobiłam pierwszy krok, ale coś mnie zatrzymało. Uśmiechnęłam się i zapytałam.

— Kim jest ta szczęściara? —

— Mm. — potarł dłonią kark. — To pani. — Jego policzki oblały się rumieńcem. — Te kwiaty są dla pani — doprecyzował.

— Cóż. Dziękuje bardzo. — spojrzałam na bukiet i podeszłam do niego nieco bliżej. Tak, że moje usta prawie muskały jego ucho. — Radziłabym, dać te kwiaty komuś innemu. — wyszeptałam i przeniosłam wzrok w stronę młodej dziewczyny, siedzącej w pobliżu na ławce, i rysującej coś w swoim notatniku. Często przesiadywała tu na ławce, spoglądając na drzewa w parku, który zdobił okolice budynku. Co prawda mnie wydawało się przesiadywanie całymi dniami na ławce bezsensem, a tym bardziej marnowaniem czasu, ale co ja tam wiem. Takie pokolenie.

— Wierz mi. — Uśmiechnęłam się i położyłam rękę na jego ramieniu. Spojrzał na mnie spod byka, na co się zaśmiałam. — No dalej, idź. —

Ruszył niepewnie w jej stronę, co rusz oglądając się za siebie. Kiedy wreszcie usiadł koło niej na ławce, odetchnęłam z ulgą. Młody jest, przecież nie będę łamała dziecku serca. Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam wzdłuż czerwonego dywanu, który ciągnął się przez parter. Przeszłam przez szklane, obrotowe drzwi, znajdując się w wielkim marmurowym holu, którego sufit ozdobiony był bogatymi zdobieniami i wielkimi żyrandolami.

Podeszłam do długiego, ciemnego blatu recepcji. Jak zawsze krzątał się tam mężczyzna w kwiecie wieku, co można było poznać dzięki licznym zmarszczką i siwym pasemkom zdobiącym jego przyjazną twarz.

— Alfredzie. — zaczęłam z lekką irytacją. — To ty mu doradziłeś z tym bukietem?! — Oparłam ręce na blacie.

— O, jest już pani. — Odwrócił się w moją stronę. — Tak, to ja, ale powiedziałem tylko, że pani ulubione kwiaty to krwistoczerwone róże przewiązane złotą, brokatową wstążką. — Przewróciłam oczami i zastukałam paznokciami w ciemny, drewniany blat. — Właśnie. — zaczęłam, zmieniając temat. — Przyszedł ktoś może z takim kartonowym pudłem? — zapytałam, przebiegając wzrokiem za jego plecami przez regał ciemnych szafek o różnych rozmiarach.

— Chodzi o coś takiego? — schylił się i wkrótce potem wyjął kartonowe pudło z różową karteczką przyklejoną do wieka:

May Ellison, adresu nie kojarzę. W takim wypadku opis odbiorcy: wkurwiona brunetka, zapewne na szpilkach. Obecne na twarzy pierwsze zmarszczki, spowodowane zbyt częstym szczerzeniem się.

Opuścił mnie uśmiech, który posłałam przed chwilą Alfredowi, widząc paczkę.

— Yhm. Tak, to na pewno o panią chodzi. — recepcjonista posłał mi rozbawione spojrzenie. Zabrałam z impetem paczkę, która okazała się, cięższa niż myślałam, przez co lekko się zachwiałam. Patrick, jutro cię uduszę. Odebrałam od Alfreda pudło z aktami i dowodami, które miałam do przejrzenia. Przecież mówiłam mu ostatnio, jak ma je zaadresować. Potrząsnęłam z rozbawieniem głową.

May Ellison a smile worth a sin [18+]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz