rozdział 1.

170 5 2
                                    

Siedziałam na kanapie w salonie i znudzona oczekiwaniem na przyjaciółkę, która spóźniała się już jakieś dwadzieścia minut, wpatrywałam się w ulicę za oknem. Na pozór zwykła, urokliwa uliczka angielskiego miasteczka, wzdłuż której ustawione jeden przy drugim były potężne, piętrowe domy, z ogromnymi, zadbanymi ogrodami, pełnymi idealnie przyciętych, bujnych drzewek, fontannami przy wejściu i basenami z drugiej strony podwórka. Promienie wakacyjnego słońca nagrzewały i odbijały się od idealnie wyrównanego asfaltu, po którym przejeżdżały tylko samochody pokryte czarną, wypolerowaną na błysk blachą, warte miliony. W każdym domu na pozór idealna, poukładana rodzina. Ojcowie zajmujący najwyższe stanowiska w świetnie prosperujących firmach, matki w sukienkach od najlepszych projektantów w kraju, podające swoim mężom kawę w filiżankach z najdroższej porcelany świata. Rozpieszczone dzieci, uczące się w najlepszych, prywatnych liceach, dostające co rok stypendium, uczęszczające na mnóstwo dodatkowych zajęć. Wszystko było takie idealne. Na pozór.

Za oknami przystrojonymi zdobnymi zasłonami, kryły się krzyki, mnóstwo łez, sine twarze, porozrzucane kawałki rozbitego szkła. Za wyjazdami służbowymi ojców, kryły się noce spędzone w hotelach z kochankami, za wyjściami matek na kawę z koleżankami, przepłakane godziny na sesjach z terapeutą, a za nienagannymi ocenami dzieci, imprezy, papierosy, alkohol, narkotyki, pocięte nadgarstki i wylane łzy. A to wszystko przykryte niezliczoną masą banknotów w sejfie i pokaźną liczbą na koncie bankowym. Idealnie.

Moje rozmyślenia przerwał dźwięk dzwonka, a następnie głos Mii, która już od dawna nie fatygowała się, by poczekać aż jej otworzę, tylko sama, czasem nawet bez pukania, ładowała mi się do domu. Nie wiem czym zasłużyłam dziś na to, żeby uraczyła mnie wcześniejszym zadzwonieniem, by uprzedzić mnie, że zaraz wtargnie na moją posesję.

- Chryste Panie, co tu tak śmierdzi, pali się czy co?! - wykrzyczała na powitanie, po czym rozejrzała się ze zdegustowaną miną po pomieszczeniu.

- Cześć Mia, też miło mi cię widzieć - odparłam sarkastycznie i posłałam jej sztuczny uśmiech, na co nawet nie zareagowała. Pociągnęłam nosem i faktycznie, w powietrzu unosił się bardzo nieprzyjemny zapach spalenizny. Spojrzałam na wejście do kuchni, które było widać z mojej perspektywy i gdy zauważyłam unoszący się dym, zdałam sobie sprawę, co właśnie zrobiłam.

- Jasna cholera - mruknęłam pod nosem, po czym zerwałam się z kanapy i pędem udałam się do kuchni, wymijając moją zdezorientowaną przyjaciółkę. Wparowałam do zadymionego pomieszczenia i ledwo widząc przez unoszący się w powietrzu dym, wyłączyłam, po czym otworzyłam piekarnik, w którym piekło się ciasto. Miałam dziś ogromną ochotę na ciasto marchewkowe, którego zresztą nigdy nie robiłam. Zacznijmy od tego, że w kuchni nigdy nic nie robiłam, bo nie byłam dobrym materiałem na kucharkę. Potrafiłam nawet przypalić wodę w czajniku. Powinno mi to dać do myślenia, że się do tego nie nadaję, ale nie dawałam za wygraną. Kolejna próba skończyła się prawie pożarem w mieszkaniu. To chyba definitywnie była ostatnia.

- Kobieto, ty jesteś nienormalna? - usłyszałam głos brunetki za sobą, która wchodząc do pomieszczenia, zaczęła okropnie kasłać.

- Co ty dusisz się, czy co? - spytałam, odwracając się w jej stronę.

- Bardzo śmieszne. Ty się tu prawie spaliłaś, idiotko - odpowiedziała, machając ręką przed twarzą w celu odgonienia dymu. - Trzeba tu okno otworzyć, bo się udusimy - udała się w stronę okna, a ja założyłam rękawice kucharskie i wyjęłam brytfannę z ciastem, a raczej jego nieudaną, czarną podobizną i położyłam ją na blat.

- No to co Mia, może się poczęstujesz? - Spytałam sarkastycznie, opierając ręce na biodrach i uśmiechając się do przyjaciółki, która patrzyła z politowaniem raz na mnie, raz na spalone ciasto, po czym obie parsknęłyśmy śmiechem.

The Night We MetOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz