P. I / FESTIWAL W INAZUMIE

1.1K 84 45
                                    

Xiao znajdował się tak bardzo poza granicami własnej strefy komfortu, jak daleko znajdował się od granic własnego kraju. A co gorsza, miał wrażenie, że zrobił z siebie absolutnego idiotę, któremu bezpodstawna nadzieja nakazała irracjonalne działanie. Tradycja Festiwalu Płatków Wiśni sięgała przecież ładnych kilku stuleci wstecz. I rok rocznie Xiao nie mógłby mieć tego wydarzenia w większym poważaniu. W ogóle całej Inazumy nie mógłby mieć w większym poważaniu. Podwładni Moraxa nie mieli w nawyku zapuszczania się tak daleko. Poza własne tereny praktycznie, tak szczerze mówiąc. Nie istniał oczywiście żaden formalny tudzież nieformalny zakaz, który zabraniałby im uczestnictwa w wydarzeniach z innych ziem, nie naruszali też w ten sposób żadnego odgórnie przyjętego ustalenia bazującego na wzajemnym szacunku. Zwyczajnie ogrom energii, którą pochłaniało utrzymanie ludzkiej formy w tej przestrzeni rzeczywistości nie było warte zachodu tylko po to by przejść się kilkoma ścieżkami oświetlonymi lampionami, nabyć rękodzielnicze wytwory stworzone ludzkimi rękoma tudzież spróbować najróżniejszych potraw, z których wszystkie w mniemaniu Xiao powinny smakować tak samo. Wszystkie miały przecież w sobie chociażby liście wiśni. Nie żeby Adeptus kiedykolwiek zaryzykował zjedzeniem któregokolwiek z nich. Zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, jak jego żołądek reaguje na ludzkie jedzenie. Z drobnymi wyjątkami na szczęście.

Obserwowanie ludzi było żmudnym zajęciem. Przez większość swoich żyć nie robili niczego wyjątkowego. Rodzili się w jednym miejscu, przyuczali się do konkretnego zawodu i szkolili, by być w nich jak najlepszymi. A później następowały kolejne pokolenia. I kolejne. Xiao doskonale zdawał sobie sprawę z istnienia bogów, którzy mieli zdanie diametralnie inne, od niego. Bogów, którzy uwielbiali obserwować te krótkie żywota, które mijały w mgnieniu oka. Te istoty, które były nieświadome własnej śmiertelności, które tak kurczowo trzymały się życia. Dla niektórych patrzenie na ludzi było formą rozrywki. Dla innych tęsknotą za wcześniejszymi latami, gdy ciążące na ich barkach wieki nie wytarły z nich samych człowieczeństwa. Tęsknotą za momentami, w których sami jeszcze byli w stanie czuć jakiekolwiek emocje. Gdy proste rzeczy potrafiły ich cieszyć. Mijające setki i tysiące lat hartowały charaktery. Tworzyły bogów i archonów, na których można było polegać, którzy zawsze wypełniali swoje zadanie i którzy przedłożyli służbę i obowiązek ponad własne życzenia i pragnienia. Ale tworzyły też bogów i archonów, których dusze i serca powoli zamieniały się w kamień, gdyż była to jedyna forma ochrony przed bólem i samotnością.

Xiao niczym się od nich, pod tym kątem przynajmniej, nie różnił. Oczywiście cenił ludzkie życie, w końcu poprzysiągł go bronić przed wszelkimi zagrożeniami, gdy Morax uratował go te kilkaset lat wcześniej. Poprzysiągł bronienia całego Liuye. I wywiązywał się z obietnicy, mimo, że Geo Archon nigdy nie zmusił go do podpisania żadnego kontraktu w tej sprawie. To była jedynie ustna umowa między tą dwójką wywołana bardziej prośbą samego Xiao, niż chęcią rekrutacji kolejnej duszy przez Rex Lapisa. Może i Morax nie pamiętał już własnych uczuć, ale doskonale pamiętał dzień, w którym uwolnił Xiao spod wpływu złego boga. Pamiętał, jak zobaczył go stojącego nad swoją ostatnią ofiarą, ubrudzonego krwią tak bardzo, że Archon nie był w stanie rozróżnić, czy była to jego krew, czy krew tych, którzy polegli. Pamiętał, jak Yaksha zaczął się trząść, odrzucając broń najdalej od siebie, jak tylko mógł, patrząc na niego tymi martwymi oczami, w których pojawiła się jedna, malutka iskierka nadziei na odkupienie. Świadomość, że XIao miał u wszechświata ogromny dług i pozwolenie na pracę na rzecz ludzi z Liyue tak długo, jak długo Yaksha go nie spłaci.

Dlatego Xiao trzymał wartę. Dlatego walczył z potworami, które nie stanowiły dla niego zazwyczaj najmniejszego wyzwania. Zwłaszcza, gdy przemieszczały się w małych grupkach. Z natarciem armii miałby o wiele większy problem, ale do takich sytuacji na terenach Liyue zwyczajnie nie dochodziło. Wojny między państwami były zwyczajnie nieopłacalne, a ludzie za bardzo cenili sobie spokój. Xiao wiedział, że to powolne tempo życia wpłynie na długość jego wyroku, jednak nie zamierzał narzekać. Był wdzięczny, że w ogóle zaoferowano mu szansę na jego odbycie. Tylko, że stały porządek, do którego zdążył już przywyknąć, zaburzyła istota z innego świata. Istota, która do szpiku kości była przekonana, że jest najzwyklejszym człowiekiem, który jakby nigdy nic stawał naprzeciw całemu złu tego świata, gdy tylko go o to poproszono. Xiao nie zwrócił na niego pierwotnie zbyt dużej uwagi. Już wcześniej pojawiali się przecież podróżnicy, którzy oczyszczali sobie drogę do celu i dzięki temu zapewniali trochę więcej bezpieczeństwa okolicy, przez którą przechodzili. I z pewnością wielu takich pojawi się też na przekroju całej przyszłości. Tylko, że z czasem Yaksha doszedł do wniosku, że nie takich, jak Traveler. Nie takich jak ten jeden blondyn, który będąc absolutnie pewnym swojego człowieczeństwa, stawał z Adeptusami ramię w ramię tylko po to żeby ocalić jego ukochane miasto. Jedyny człowiek, dla którego Xiao już wtedy, nawet go nie znając, byłby w stanie się poświęcić. Jedyny człowiek, którego chciał uratować. Dlatego rzucił się zupełnie nie bacząc na własne bezpieczeństwo by złapać upadającego, nieprzytomnego Aethera. Dlatego starał się wtedy zebrać całą własną moc by wylądować tak miękko, jak tylko mógł, by nie powiększać jego ran. A ostatecznie też dlatego po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł przerażenie na widok czyjejś zakrwawionej, ale uśmiechniętej twarzy. Uczucie, co do którego był absolutnie pewien, że zgubił je w meandrach swojej i tak zbyt długiej historii.

Genshin Impact - Call Me By Your NameOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz