Rozdział 18

890 73 15
                                    

POV: Montanha

Wyszedł, po prostu wyszedł, bez słowa wdzięczności, bez pożegnania. Zrobił to samo co robił po większości naszych wspólnych nocy, nie zwracając uwagi na mnie i moje emocje wyszedł.

-Dobra robota, teraz pozostaje tylko czekać - powiedział Capela który chwile po wyjściu Erwina wraz z Pisicelą i kilkoma innymi osobami zjawił się w pomieszczeniu


-Pamiętaj, to jest twoja jedyna i zarazem ostatnia szansa, aby ocalić dobre imię swoje ojca które zhańbiłeś swoja naiwnością. Ja w ogóle mogłeś pomyśleć ze ktoś taki jak on naprawdę cię kocha - ostatnie słowo wręcz wypluł.

W głosie Pisiceli doskonale słyszałem pogardę i wstręt do mojej osoby, każde słowo wypowiadał powstrzymując wkradający się na jego usta kpiący uśmiech.

-Dowiedz się wszystkiego o jego interesach, chce wiedzieć co, kiedy, gdzie i z kim robi, rozumiesz? - odpowiedziałem jedynie kiwnięciem głową i skierowałem się na podzielmy parking. Doskonale wiedziałem ze ci ludzie nie chcieli mieć ze mną nic wspólnego


Wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu. Prowadziłem samochód nie mając kontroli nad żadnym z ruchów jakie wykonywałem. Robiłem to automatycznie.
Nawet jeśli ktoś przyglądałby mi się z ogromną dokładnością, nie zauważyłby, że w środku krzyczałem, płakałem umierałem.
W tym właśnie byłem najlepszy, w udawaniu.
Całe życie udawałem.
Najpierw udawałem, że nie ruszyła mnie śmierć mamy ani pracoholizm ojca, który, gdy tylko wracał z pracy sięgał po alkohol.
Udawałem ze chce być policjantem, aby ojciec się mną interesował i był ze mnie dumny. Udawałem ze wszystko gra, kiedy tak naprawdę rozlatywałem się na małe kawałeczki.
Kawałeczki które zdołała poskładać tylko jedna osoba. Erwin.
Potem udawałem, że nie widzę, jak chłopak okręca mnie sobie wokół palca a ja mu na to pozwalam.
I chodź cząstka mnie chciała wierzyć ze między nami istniało jakieś uczucie, z każdą mijającą minuta coraz bardziej rozumiałem jak bardzo naiwny byłem.

I chodź z całej siły wypierałem słowa szefa wiedziałem ze ma on racje.

Jak mogłem pomyśleć, że ktoś taki jak on mnie kocha.

Jednak sama świadomość nie była najgorsza, najgorsza była bezradność.
Uzależniłem się od niego, uzależniłem się od naszej relacji i potrafiłem przestać.
Erwin był jak pierdolony narkotyk, toksyczny, uzależniający, niebezpieczny, ale jednocześnie przynosił ukojenie i spokój, którego przez laty tak usilnie poszukiwałem.

Zastanawiałem się czy tak właśnie czuł się tata, gdy prosiłem zęby przestał pić i czy alkohol był dla niego jak dla mnie Erwin.
I ja i ojciec wiedzieliśmy w co się pakujemy sięgając po pierwszy raz.
Miałem wrażenie że, czasem odczuwaliśmy coraz mniejsze wyrzuty sumienia, tylko po to, aby na końcu czuć jedynie bezradność i bezsilność.
Byliśmy słabi, za słabi, żeby walczyć.

Dojechałem do mieszkania i dopiero tam odzyskałem kontrole nad moim ciałem.
I to właśnie wtedy zrozumiałem jak bardzo wyniszczony jestem. Nie krzyczałem nie płakałem, nie sięgnąłem nawet po metalową przyjaciółkę.
Po prostu stałem, stałem i wpatrując się w przestrzeń próbowałem zrozumieć jak do tego dopuściłem.
Moje życie nigdy nie było szczęśliwe, było raczej puste. Tak, zdecydowanie było puste.
Codziennie przez kilka lat wykonywałem rutynę, która pozwalała mi żyć. Żyć do idealne określenie to tamtego stanu. Wstawałem, piłem kawę, której nienawidziłem, szedłem do narzuconej przez ojca pracy, wracałem do domu, zamawiałem jedzenie, przeżywałem kilka załamań nerwowych i szedłem spać na trzy godziny, aby następnego dnia robić dokładnie to samo.

Morwin / Przez metalowe kratyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz