Rozdział 20

878 74 26
                                    

POV: Montanha 

Tego dnia wracałem spacerem do domu po pracy. Musiałem zostać w pracy dłużej, dlatego też, kiedy opuściłem budynek ciemne niebo zdobiły małe, świecące kropeczki.

Przez większość trasy czułem się obserwowany, za każdym razem, gdy usłyszałem jakiś głośniejszy dźwięk odwracałem się nerwowo w poszukiwaniu potencjalnego zagrożenia. 

Słysząc za sobą kroki, przymieszałem chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu. 
To nie był pierwszy raz, gdy czułem się w taki sposób. 
Czułem się obserwowany od kilkunastu dni a dokładniej od dnia ponownego spotkania z Erwinem, kiedy to chciałem zakończyć swoje życie. 
Jednak oprócz dziwnego poczucia zmieniło się coś jeszcze. Podejście moich współpracowników w stosunku do mnie.

Każdy w miarę możliwości starał się być dla mnie miły i pomocny, jedynie Pisicela się nie zmienił. Wciąż był chłodny, ostry i patrzył na mnie z pogarda. 

Albo sobie wmawiałem albo moja relacja z Erwinem też uległa delikatnej zmianie. Miałem wrażenie ze stal się cieplejszy i zaczął się bardziej otwierać. 

Gdy bylem jakoś w połowie drogi minęły mnie dwa identycznie wyglądające samochody. 
Nie była to ruchliwa droga a chodnik oświetlała samotnie stojąca, dająca słabe światło latarnia. 
Z nie do końca jasnych przyczyn moje serce przyspieszyło a mięsnie delikatnie się spięło. 

Jednak prawdziwy niepokój ogarnął mnie dopiero w momencie, gdy owe samochody zatrzymał się na chodniku kilka metrów przede mną. 
Wiele wysiłku i odwagi musiałem włożyć w kolejne kroki. Prawda jest taka ze miałem ochotę odwrócić się na pięcie i uciekać dzwoniąc do Erwina. 

Od samochodów dzieliło mnie dosłownie kilka kroków które pokonywałam na uginających się nogach, kiedy to właśnie wyszło z niego kilka podobnie ubranych osób. 
Wszyscy mieli czarne maski i ciemne duże bluzy. 

Nie próbowałem uciekać i nie opierałem się, kiedy przewiązali mi czymś oczy i wsadzili mnie do jednego z samochodów. 


Jechaliśmy stałym tempem ok.20 min, w tym czasie w samochodzie panowała głucha cisza. Ludzie, którzy mnie porwali ani raz się do siebie nie odzywali, mnie również nie ciągnęło na rozmowy. 

W pewnym momencie samochód gwałtownie zakręcił i poczułem, że wjechaliśmy na nierówną wysypaną kamieniami ścieżkę. 
Jechaliśmy nią ok 5 min, po tym czasie kierowca zatrzymał samochód a ja zostałem z niego wypchnięty. 

Syknąłem, gdy upadłem na twarde kamieniste podłoże. Ten widok rozbawił stojącą nade mną osobę, która nie czekając aż sam wstanę szarpnęła mnie za rękę stawiając na trzęsących się nogach i zdjęła mi z oczu opaskę.

Rozejrzałem się po okolicy i poczułem ze szumi mi w uszach a krew pulsuje niebezpiecznie szybko. 
Byłem przerażony. 
Stałem pod drewnianym domkiem, którego z każdej strony otaczały drzewa. 
Koło domu na wysypanym kamieniami parkingu były zaparkowane cztery identyczne samochody. 
Przed drzwiami wejściowymi stał barczysty facet z bronią, ubrany był jak osoby, które mnie porwały. Miał kominiarki i ciemną bluzie, szare spodnie i glany. Wielkie czarne glany. 

 
Czułem jak po moim ciele przebiega nieprzyjemny dreszcz a w moje głowie rodzą się kolejne pytania na które nie znalem odpowiedzi. 
Dlaczego tu jestem? Dlaczego ja? Czego chcą? Kto to? 
Moje rozpaczliwe rozmyślania przerwał facet, który popchną mnie w stronę drzwi frontowych, prawdopodobnie tworząc mi na plecach siniaka.

 
Zaraz po przekroczeniu drzwi wejściowych moim oczom ukazały się duże drewniane schody pokryte ciemnozielonym dywanem. 
Nie zdążyłem się rozejrzeć, bo facet pociągną mnie w ich stronę i niedelikatnie wprowadził mnie na piętro. 
Jednak z tego co udało mi się zaobserwować,
Domek był przytulny, ale jednocześnie zimny i pusty. Wyglądał trochę jakby kilka lat wcześniej ktoś z dnia na dzień go porzucił i do dni dzisiejszego nikt w nim nie był.

Morwin / Przez metalowe kratyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz