1.
Jest chłodny, marcowy dzień. Draco otwiera klapę w suficie, będącą wejściem na strych i wchodzi po schodach, zirytowany na skrzata domowego, który jest ostatnio zbyt leniwy, by pamiętać o karmieniu sowy. Ma zdecydowanie dość przychodzenia tutaj, gdyż na strychu pełno jest brudu i ptasich odchodów — skrzat nie kwapi się też, aby sprzątać pomieszczenie.
— Głupia, bezużyteczna kreatura — mruczy Draco pod nosem.
Wedle jego opinii sowa jest równie bezużyteczna. Malfoy lawiruje między stertami pudeł, wypełnionych wycinkami artykułów o Potterze, listami od jego fanów, starymi akcesoriami do quidditcha i ubrankami dla dzieci. Nawet mimo smrodu odchodów i skiśniętego soku czuje zapach pudru i mleka w proszku. Zamyka oczy, przypominając sobie maleńkie dłonie zaciskające się na jego własnych, gdy dzieci, jeszcze jako niemowlaki, przytulały się do niego, wpatrując się w jego twarz nierozumiejącym wzrokiem.
Niemalże za tym tęskni.
I w tej samej chwili prawie potyka się o stary szalik Pottera. Kopie go tak, że przedmiot przelatuje przez cały pokój, po czym marszczy brwi i zbiera rozrzucone po podłodze jedzenie dla sów. Wtedy też zauważa, że to, co wziął za biały szalik, bardziej przypomina...
— Kurwa — mamrocze, dźgając sowę palcem. Jest sztywna i nieruchoma. Martwa. Draco wzdycha ciężko, zaklęciem unosząc sowę przed sobą, gdy schodzi na dół. Potem wkłada martwego ptaka do pudła po kociołku Violi, które stoi w korytarzu od świąt Bożego Narodzenia.
Cholera jasna, myśli, jak niby mam powiedzieć Potterowi, że jego sowa jest martwa? Szturcha truchło łyżką do mieszania wywarów, bojąc się, że mógłby zarazić się jakimiś robalami czy innym paskudztwem. Nie ma pojęcia, kiedy sowa zdechła — wczoraj wieczorem zdawało mu się, że słyszał, jak trzepocze skrzydłami na strychu. A może to było w zeszłym tygodniu? Draco nie pamięta nawet, kiedy ktoś ostatni raz karmił to ptaszysko.
Pióra są nieco połamane i zmierzwione w miejscu, w którym kopnął ciało sowy, dlatego też, aby to ukryć, rzuca szybkie zaklęcie maskujące. Jednak przez to kilka kolejnych piórek spada na dno pudła, sprawiając, że na skrzydle została prawie sama skóra.
— Kurwa, kurwa, kurwa — syczy, zaklejając szczelnie pudło magiczną taśmą. Póki co wrzuca je na dno szafy.
Skrzatowi udaje się przygotować na kolacje jadalną potrawkę z kurczaka. Draco siedzi naprzeciw Pottera, zaś miejsce między nimi zajmuje James. Malfoy sięga do talerza syna i kroi mu mięso na mniejsze kawałki.
— Jak ci minął dzień? — pyta Potter.
— W zasadzie normalnie — kłamie Draco. — Nie wydarzyło się nic wartego uwagi.
— To dobrze — stwierdza Harry, przerzucając kartki wczorajszego wydania „Proroka Codziennego".
Draco przygryza wargę, gdyż słowa „A tak na marginesie, to twoja sowa zdechła" więzną mu w gardle. Nie jest w stanie tego powiedzieć, a już na pewno nie przy Jamesie.
Dopiero gdy Potter wykąpał już ich syna, Malfoy z ociąganiem staje w drzwiach do kuchni. W ciszy obserwuje partnera, który ogląda telewizję i je kawałek ciasta czekoladowego, używając serwetki jak talerzyka. Potter kaszle cicho.
— Coś się stało? — pyta.
— Cóż... — wzdycha Draco. Nie jest w stanie powiedzieć czegokolwiek więcej, więc po prostu wyciąga z szafy pudło z ciałem sowy i podaje mu je. — Ja... znalazłem ją i... jest mi... przykro i w ogóle — mamrocze.
Wyobrażał sobie, że Potter będzie smutny, może powie kilka słów, uroni łzę czy dwie, ale on nie robi żadnej z tych rzeczy. W pokoju zapada nieskończenie długa cisza, gdy Harry otwiera wieko pudła i po prostu wpatruje się w martwego ptaka.
— Przykro mi z powodu tego ptasz... Hedwigi — powtarza Malfoy, gdy ma dość tego, że Harry mu nie odpowiada.
— Zamknij się wreszcie — warczy Potter. Jego oko drga lekko dwa razy. Telewizor zaczyna iskrzyć i dymić, a po chwili z przyprawiającym o mdłości trzaskiem ekran rozpada się na dwie części, zaś w pomieszczeniu roznosi się smród spalonej gumy. Potter bierze pudełko i wychodzi.
Draco słyszy głośne trzaśnięcie drzwiami. Marszcząc brwi, spogląda na telewizor — dym brudzi cały sufit na czarno.
— Chłoszczyść! — mówi, kierując na niego różdżkę. Czerwone i złociste iskry wyskakują nagle i zaczynają latać po całym pokoju, tam i z powrotem. Kiedy przestają, Draco na palcach skrada się do tylnych drzwi i podchodzi do Pottera siedzącego na werandzie.
Słońce już niemal zaszło. Północna część Londynu, znajdująca się na horyzoncie, zaczyna migotać tysiącami świateł niby gwiazdami zawieszonymi między budynkami. Potter siedzi na ławce, wpatrując się bezmyślnie w przestrzeń i obejmując pudełko ramionami. Draco dostrzega wilgoć na jego twarzy, odbijającą światła jak szkła w okularach.
Siada obok i kładzie dłonie na kolanach.
— Miałem ją, od kiedy skończyłem jedenaście lat — mruczy Potter łamiącym się głosem.
Draco przysuwa się odrobinę w jego stronę. Szczęka zębami z zimna — wieje chłodny, przeszywający wiatr, przenikający z łatwością przez jego szaty. Pochyla się ostrożnie ku Potterowi.
— Wiem — mówi.
— Była takim dobrym ptakiem — szepcze Harry. — A ja nawet nie... Już od dłuższego czasu... ignorowałem ją. Siedziała sama na strychu, a mi nawet nie chciało się tam pójść, by ją pogłaskać.
Draco nic nie mówi, jedynie delikatnie pieści palcami wierzch dłoni Pottera. Próbuje zasmucić się śmiercią Hedwigi, ale jedyne, co tak naprawdę odczuwa, to świadomość, jak uciążliwa będzie dla niego ta cała sytuacja, przynajmniej do czasu, aż kupią nową sowę. Czuje się też w jakiś sposób winny, bo Potter wygląda na nieszczęśliwego. Jego skóra jest zimna, a głos łamliwy od urywanego szlochu.
W milczeniu obserwuje, jak Harry wyciąga różdżkę i zaklęciem unosi pudło w powietrze. Potter waha się przez chwilę i zacina dwa razy, nim wreszcie udaje mu się powiedzieć „Incendio!".
Razem patrzą, jak pudło płonie w powietrzu niczym wielka, ognista kula. Dym ulatuje w górę, a popiół i iskry unoszą się wraz z wiatrem w kierunku zachodzącego słońca.
CZYTASZ
nic nie trwa wiecznie
FanfictionOd razu zaznaczam, że opowiadanie nie należy do mnie, ja je tylko udostępniam. Tytuł: Nic nie trwa wiecznie Autor: eutychides Tytuł oryginału: Things that change Tłumaczenie: Aribeth i Amanda Link do oryginału: http://eutychides.livejournal.com/6844...