~2.1~

127 10 0
                                    

Od zdarzeń na Cayo minęło kilka dni. Heidi nadal nie dawała żadnego znaku życia, a przecież zbliżał się ważny dla niej dzień - jej urodziny. Powinna je spędzić w spokoju, bezpiecznie wśród bliskich. A tymczasem nikt nawet nie wiedział, co się z nią dzieje. Czy żyje? Uciekła sama? Porwali ją? Znowu? Może napisała ten list pod przymusem... Kolejny nieprzespany dzień, kolejna niespokojna noc. Wszyscy, cała grupa próbowała ją odnaleźć, jednak bezskutecznie. Kilkanaście razy na dobę sprawdzali jej ulubione lokalizacje, miejsca dobre do przemyśleń, hotele, szpitale, nawet komisariat. Razem obserwowali dużą ilość kryjówek, jednak ciągle było to za mało. Przebadanie całego miasta w jednej chwili też nie było możliwe. Stan psychiczny stawał się coraz gorszy. Jedyną wiadomością z ostatnich dni, którą można było nazwać dobrą, było to, że pastor odzyskał swoje Zentorno. Sam już pogodził się z jego stratą. W tamtym czasie zdawał się nawet o nim zapomnieć. Wtedy o wiele bardziej liczyło się dla niego co innego. Jednak kiedy Dia dowiedział się o stracie samochodu, w jeden dzień potrafił zakupić jego całkiem nowy model i przekazać go przyjacielowi. Inni zrobili sobie przerwę od poszukiwań dziewczyny, ale nie on. Erwin po całej nocy sprawdzania tych samych miejsc, siedział w swoim pachnącym nowością aucie, zaparkowanym na poboczu między wieżowcami. Rozmyślał o wszystkim i o niczym. Kilka dni bez snu. Jego zmęczenie dawało się we znaki, ale nie potrafił odpuścić. Nie w takiej sytuacji. Na jego bladą twarz powoli zaczęły padać promienie wschodzącego słońca. Siwowłosy zasłonił rękami oczy, przetarł je i sięgnął po resztkę kolejnej kawy. Spojrzał na ekran swojego telefonu. 13 połączeń nieodebranych od Kui'a. Jednym, niechętnym ruchem je usunął. Pod nimi widniało jeszcze jedno powiadomienie: "Urodziny H." 

 - No tak to dzisiaj... - chłopak odchylił głowę trąc przekrwione oczy. "Wszystkiego najlepszego! Nie obwiniaj się przez tamtą sytuację. Mam dla Ciebie kanapkę i truskawkę :3" - napisał wiadomość. Mrużąc wzrok spojrzał na słońce. Rozległ się dźwięk wibracji.

- Halo... - wymamrotał pastor.

- No cześć misiu kolorowy... Gdzie jesteś? Wyslij mi GPS'a to podjedziemy po Ciebie z Carbo i pogadamy na spokojnie o sytuacji z Cayo. 

Chłopak nic nie mówiąc rozłączył się. Odstawił auto do garażu i udostępnił chłopakom lokalizacje. - Znów będzie to samo gadanie... Po co? Jak to było parę dni temu... I to jeszcze na spokojnie, kiedy jestem w takim stanie... - mamrotał oczekując na mężczyzn. Prawda, było to parę dni temu, ale te dni były przeznaczone na poszukiwania Heidi, więc faktycznie teraz był moment, kiedy mogli porozmawiać o tym pierwszy raz od dłuższego czasu. Może coś się wyjaśni, może połączą się jakieś fakty, może wyjdzie na jaw coś nowego.

- Siwy! - krzyknął nagle Carbonara. - Wsiadaj!

Chłopak podniósł się z murku na którym siedział i wsiadł do auta. Udali się na lotnisko na Sandy. Odludne miejsce, dobre na szczere rozmowy. Nikt nie będzie im przeszkadzał. Wysiedli na końcu pasa startowego i wdrapali się na mały, piaskowy pagórek. Powietrze było suche, słońce się budziło, a wiatr powiewał delikatnie, tworząc gdzieniegdzie małe piaskowe tornada.

- Dobrze. - zaczął Carbo. - Kui twoje personalne odczucia. Pierdolnie Zakszot czy nie pierdolnie? Porozmawiajmy szczerze. - Zakszot, czyli grupa Erwina - Zakon, połączona z biznesem Kui'a - Burgershot'em. Najmocniejsze siły miasta zebrane w jedną ekipę.

- Nie pierdolnie. - powiedział pocieszająco staruszek.

- A pierdolniemy Heidi czy nie? - spytał czarnowłosy.

- Szczerze? Nie powiedziałem tylko żeby ją zabił, bo myślałem, że coś do niej czuje i że mnie wtedy rozjebie. - dodał chińczyk.

- Możemy ją zabić... - wtrącił smutno Erwin. - Po prostu sytuacja jest taka, że chujowo mi z takimi wyborami i pewnie źle wybrałem, ale na szczęście nikomu się wtedy nic nie stało. Jak chcesz ją odjebać Carbo. To to zrób... Ale nie chcę, żeby taka sytuacja wpłynęła na jakieś nasze relacje. Ja w ogóle nie chciałem tego wybrać, więc zapytałem się Kui'a lidera. Okej, teraz wiem dlaczego powiedział, że nie wie kogo zabić, ale no wiecie nie wybiorę nikogo to wszyscy umrą. Takie były zasady.

- Takie były? - zdziwił się staruszek.

- No tak. Miałem 3 minuty na wybór. Jeżeli nie wybiorę, to mnie zabija trucizna, a was mordują... - spojrzał na nich bezsilnie.

- Okej, a teraz zasadnicze pytanie. - przerwał ciemnowłosy. - Kogo cenicie najbardziej z Zakszotu? Osobiście... - nastała chwila ciszy. Mężczyźni zmierzyli się wzrokiem.

- Ciebie, Carbo. - mruknął Kui.

- Erwin? - dopytywał.

- Ja? Obecnie? Ciebie.

- A ja cenię was wszystkich! - uniósł się - Bo to wy wszyscy sprawiacie, że to ma sens jakiegokolwiek istnienia i że to żyje. Dlaczego masz wybierać jedną osobę? - spojrzał na nich smutno.

- Ale to nie my wybieraliśmy zasady tego. Ja się kierowałem tym co wcześniej powiedziałem, plus Kui jest w takim wieku... Tym bardziej, że sam nie chciał podjąć tego za nas. 

- Przypomnę, że gdyby pistolet wystrzelił to Kui'ka by nie było.

- No nie byłoby. A jakby nie wystrzelił, to by naszej czwórki nie było.

- To już chyba lepiej wszyscy razem do grobu... - brunet sięgnął po papierosa.

- No nie, nie można tak robić...

- Kui, nie możemy się rozpaść... - zwrócił się do niego smutnym głosem Carbo.

- Nie możemy, nie rozpadniemy. 

- Proszę podajcie sobie rękę i żeby już było dobrze. Powiedzcie sobie to słowo, które ludzie często rzucają na wiatr... 

- My się już pogodziliśmy. Jak Ciebie nie było. - oznajmił chińczyk.

- Dobrze, ale ja chcę to usłyszeć. 

- Przepraszam Kui. - Erwin oparł ręce na ramionach staruszka. - Przepraszam, że chciałem do Ciebie strzelić.

- Ja wybaczam. Ty zawsze będziesz moim misiem kolorowym. - przytulił chłopaka.

- Ale Ty też mącicielu masz z nami dobrze! - powiedział klepiąc go po plecach - Robimy bank, za godzinę mamy już 500 tysięcy brudnej do przeprania i teraz masz zajęcie na 2 dni. Gdyby nie to, to byś lepił te pierdolone iPhone'y... - zaśmiał się pastor.

- Kui, nikt Ci nie przyniesie tyle kłopotów, a po wszystkim tyle ulgi i odetchnienia jak my. - Carbonara położył dłoń na ramieniu staruszka.

- Ale już spokojnie, ja nie będę do was strzelał. - powiedział chińczyk spoglądając na telefon. - Chodźcie. Pogadacie sobie potem. - ruszył w stronę auta - A mnie podwieziecie na miasto mam sprawę do załatwienia. 

Cała trójka wsiadła do pojazdu. Oczywiście, że kierowcą musiał być Carbo. Rozsiadł się wygodnie w swoim skórzanym fotelu, włączył swoją ulubioną muzykę i ruszył. Została po nim tylko chmura dymu. Nie przepadał za ranną jazdą. Jego oczy były już przyzwyczajone do jazdy nocą oraz w dzień czujność policji była większa. Co za tym idzie, dużo łatwiej można było zostać złapanym. Słońce wschodziło coraz wyżej, jego złociste, jesienne promienie przebijały się przez wielkie, stare sosny stojące przy drodze, a następnie odbijały się od bursztynowego piasku, który delikatnie osuwał się ze zbocza skarp. W mieście wyglądało to podobnie. Migające wiązki światła odbijające się od szklanych budynków tworzyły urokliwe wizje. Chłopaki odwieźli Kui'a pod mieszkanie, a sami ruszyli w dalszą podróż bez celu.

Ta jedna rodzina ~ 5CityOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz