Łono Śmierci

8 2 0
                                    

Śmierć się ów ulicą przechadzała, w biały garnitur była ona ubrana, muszkę jak rdza czerwoną dumnie na piersi nosiła, a pasek czystą pożogę przypominał.
Kwiaty czerwone i krwi rzeka, wszystko to było ścięgnem wyszyte, jak na łonie dziecka.

Śmierć się ulicą przechadza, jakby kogoś szukała, to w lewo, to w prawo skręcała, lecz nigdy nikogo nie znalazła.
Może swej ofiary, a może swego w lustrze odbicia.

Lecz czego ona najbardziej chciała?

{Spłonąć jak reszta}

Na krwistej polanie, ognia pełnej, stało ów drzewo, Śmierci Łono, co dołem do nieba obrócono.
Ów korzenie jego, do nieba się pnęły, wrastając w nie.

Niebo było jak z obrazu wyjęte, gwiazdy malowane na wietrze tak piękne. Wszystko było jak pędzlem malowane, ale wszystko zakłamane, pędzel zakłamany a liście drzewa jego włosiem.

Był jak wąż w sadzie pięknym.

{Drzewo to wisielców się zwało, wyrastało one zza powieki łona.
Co za nią było, nie dane zobaczyć mi było, przez to drzewo płonę nigdy tego nie zapomnę.
Światło z tamtąd przybyło, z tamtąd polany dosięgło paląc ją.

Ta polana wisielcami była usiana, krwią całkowicie zalana w której wisielce tonęły.
Światło to biło jak przez skorupkę jajka, lecz pisklęcie w środku oddychać nie mogło.
Duszno tu było i gorąco, z jajka ostała się ledwie skorupa.

To światło go paliło, polana ognista była, smród stopionego łoju uśnieżał wyłącznie śmiechu i szczęścia dźwięki .

Ludzie ci ze szczęścia płonęli, liny swe odgryźli.
Żyli oni w bólu palący niczym gotującym, próbując pożreć swoje ugotowane oczy.
Zafiksowani i oddani szczęściu wypalonym im w oczy, raz porzuceni znowu wepchani w objęcie śmierci.

Nie mogąc zrobić już nic innego niż podnieść ręce ku górze. }

Polana usiana była zbożem złotym, pięknie tańczącym na wietrze krwawym.
Cudowne to było pole, pachniało ono karmelem i słońcem.
Światłem złotym emanowało, tak pięknym, tak ze snu urwanym .
Aż można było by w nim utonąć.

Tak piękne.

Lecz nadal cierpiące.

Drzewa ów korona owocy nie rodziła, w końcu korona jego, na cmentarzu wychodziła.
Gdzie wydmuszki ludźmi się stawały, gdzie ludzkości smak posmakowały.

{Miejsce to od lat puste było, każdy spłonąć wolał niż kory kawałek dostać.
Kora ta ludzi przypominała, twarze ich powyginane, każdy wisielec odrąbywały sobie nową.

Żeby z nią zgnić, utonąć, korona w gęstej cieczy trwała.

Nowy sen lecz ten sam koszmar, nowa głowa lecz dusza ta sama, wszystko na jedno się składa.

Ciecz ta jak smoła ciemna.
Nie wyglądała jednak jak zmieszane wszystkie kolory na palecie.
Jak tęcza, lecz była ona prawdziwa i ciemna.

Była jak eigengrau.

Drzewo jak malarz było, cienie malowało.
Każdy z nich wydmuszki ciągnął, żeby tonęły z nimi w ciemnej otchłani i zgniły.

Cienie te jak dzieci, owoce swej matki, kore z niej łupały i ją pożerały.
Jak młode objadające truchło martwej matki.

Żeby polecieć w nieba ciemność, jak ciemne biedronki.

Lecz ja nigdy jej posmakować okazji niemiałem.

Bo ranę widzę, lecz nie krwawię, bo płonę, ognia się nie boję, lecz płonę.

Ogień mnie nie pożera, bo nie należy do mnie, ani do wiatru krwawego.

Wyrwał mi skrzydeła, lecz rąk nie miał, zamknął mnie w klatce niczym ciemnego kanarka.
Lecz nigdy mnie nie trzymał, bo ja go trzymam i ciągnę.

Może to Śmierć mnie szuke, żeby swe skrzydła mi oddać?

To boli, jak płonę w tej pożodze, nie mojej, nie twojej, czyjejś. }

Lecz gdzie polecisz biedronko ciemna, twój staw już dawno wysechł?

{Czy ja nadal potrafię latać, czy ja krwawię?

A może płonę, me imię strach, lecz płonę, nie boję, lecz płonę.

Zza twej szyj na świat patrzę, jak cień nie mrawy, lecz krzyk mój nie jest słyszany, dlaczego nie mogę spłonąć jak reszta?
Czy musi tak to boleć?}

Drzewo to śmierci łonem jest zwane, lecz od czego?

Śmierć tam siedzieć nie może, bo spłonie.
Może swój cień ma co gania za nią, a może ten ją trzyma za gardło?

Dusi, choć zabić nie może, bo ta ów jest śmiercią?

Co jest w drzewa środku, skoro owoce jej to strach, lecz też światło do sadu wprowadziła, co ją pali?

Czyje jest to drzewo , skoro nie jest twoje ani moje?

Może twoje jest, a może nie, może moje, może nie.
Strach ów zakorzenił się w niebie, jak klatka, lecz przez to samo się więzi.

A...a ja niczym laleczka, ma twarz niczym trofeum, uwieńcza tylko pusty środek.

Drzewo to chwieje się od krwawego wiatru naporu.
Jakby było pasożytem.
Lecz od zawsze tu było, to Śmierci Łono.

Lecz rzeka ją nie omija, to do niej wbija, zalewa ją, tworząc, morze, jezioro.

Co jeżeli została ona zraniona? Może wypalić ranę chciała, rany nie widziała, lecz krwawiła.

Może to wąż ją ugryzł, albo bestia kore poszarpała .
Lecz skąd to wszystko widziała, od kogo się dowiedziała?

CZY ŚMIERĆ MA OCZY?

Ale są czyje? Czyja jest ta śmierć?

Widzę przez pryzmat różowy, lecz cień mój oczy farbą czarną ma zamalowane.
Co widzi drzewo?
Co czuje tylko śmierć, do kogo należą jej oczy?

Dlaczego masz zamknięte oczy?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz