12. Cząstka.

1.3K 44 9
                                    


Od kłótni z mamą minęły cztery dni. Przez ten czas nie miałyśmy kontaktu wcale, unikałam jej jak ognia. Kiara też się do mnie nie odzywa. W szkole mnie ignoruje, a potem szybko zmywa się do domu.

To boli.

Leżałam w swoim łóżku. Właśnie wróciliśmy z tradycyjnej nocnej wyprawy z Calvinem. Tym razem jednak zdecydował się ze mną zostać. Specjalnie wróciliśmy wcześniej, żeby zdążyć się jeszcze zdrzemnąć.

Ale tylko jedno z nas spało. Spało tak spokojnie, pięknie i czysto. Ja nie mogłam spać. Nie, kiedy mogłam bezkarnie go podziwiać w takiej najpiękniejszej postaci. 

Czułam się żywcem wyciągnięta z obrazu Botticellego "Wenus i Mars". Miałam wrażenie, że mogłoby nas podziwiać miliony turystów Londyńskiej galerii sztuki. Calvin wyglądał, jakby ktoś go namalował. Był po prostu dziełem sztuki. Wtulony w moją pierś oddychał miarowo i spokojnie. Był moim osobistym Marsem. Był moim osobistym wszystkim.

Wydawało mi się, że zmrużyłam powieki na sekundę, a już zaczął dzwonić budzik. Uchyliłam powieki i zobaczyłam obraz, który chciałabym widzieć codziennie rano do końca mojego życia.

Calvin wisiał nade mną opierając się rękami po obu stronach mojej głowy. 

- Dzień dobry. - powiedział z uśmiechem na ustach. Złożył na moich ustach pocałunek, a potem obsypał całą moją twarz krótkimi cmoknięciami. Na szyi zatrzymał się trochę dłużej i wiedziałam, że zostawi po sobie znamię.

Wzięłam jego twarz w ręce i wcisnęłam w wargi mocny pocałunek. 

- A co to za dobry humor? Niewiarygodne! - powiedziałam z udawaną ekscytacją, na co chłopak przewrócił oczami. 

- Po prostu się wyspałem! Jesteś niesamowicie wygodną poduszką. - parsknęłam śmiechem na tę odpowiedź, a chłopak zrobił to samo. Odsunęłam się i wyszłam z łóżka. 

I w tej chwili drzwi do pokoju otworzyły się, a w nich stanął Oscar.

- Liv, możesz śmiać się trochę ciszej? Dosłownie chwilę temu wróciłem do domu i chciałbym pójść spać. - powiedział brat z zamkniętymi oczami. Po chwili jednak je otwarł i dodał. - Calvin?

- No chyba sobie, kurwa, wszyscy w tej chwili żartujecie! - nie wytrzymując zaczęłam krzyczeć. 

- Nie, Liv, to ty sobie żartujesz. Spotykacie się? Mimo to, że coś obiecałaś?

- Złość się na mnie ile chcesz. Obraź, jak mama. Ignoruj, jak Kiara. Ostrzegaj, jak David. Ale nic tym nie zdziałasz. Pierwszy raz w życiu robię coś dla siebie i nie zamierzam z tego rezygnować, bo wam się to nie podoba. 

Gdy skończyłam monolog wzięłam głęboki wdech. Spojrzałam to na Calvina, to na Oscara, ale oboje tylko stali nieruchomo i ich twarze wyrażały szok.

- Oh, wow. Okej. Nie do końca wiem, co mam teraz powiedzieć. - odezwał się Oscar. Nadal był w szoku.

- Tak właściwie, to o co chodzi każdemu z tą obietnicą? Liv, co obiecałaś? 

Odwróciłam się w stronę szatyna i przekrzywiając głowę zaczęłam tłumaczyć.

- Być może obiecałam, że będę trzymać się z daleka. 

Calvin tylko pokręcił głową i upadł na łóżko twarzą w poduszkę.

- Dobra, Liv, nie złoszczę się. Nie mogę cię kontrolować. Wie już o... wszystkim? - zapytał, ale pokręciłam szybko głową. - No, dobrze. Mamie przejdzie, wiesz o tym. Kiara też ci wybaczy, a David po prostu się martwi. Będzie dobrze, zluzuj młoda. - podszedł i mnie objął. To sprawiło, że poczułam się lepiej. 

Oscar wyszedł, a ja z powrotem skierowałam się w stronę Calvina. Wyciągnęłam z szafy jego bluzę i dresy, bo zdarzało się, że pożyczałam i nie oddawałam. Czyli kradłam, ale to nieładnie brzmi. 

- Kiedy dowiem się wszystkiego? - zapytał wkładając ubrania, kiedy ja prostowałam włosy.

- Gdy przyjdzie na to czas.

-~-~-~

W piątkowe popołudnie wyszłam ze szkoły równocześnie z Calvinem. Szliśmy obok siebie.

- Na weekend będę musiał wyjechać. Dzwonili do mnie w sprawie spadku ojca. Nie umrzesz z tęsknoty, co nie? - zapytał sarkastycznie, ale posłał mi ciepły uśmiech.

- Przekonamy się. Kiedy wrócisz? - odpowiedziałam przekornie i stanęłam obok mojego auta.

- W niedzielę powinno być już po wszystkim, ale samolot mam w poniedziałek rano. Muszę lecieć, jeśli nie chcę spóźnić się na lotnisko. - powiedział i przelotnie cmoknął mnie w usta, po czym ruszył do własnego czarnego mercedesa. Zanim wsiadłam do samochodu, skrzyżowałam spojrzenie z Kiarą, która musiała wszystko widzieć. W jej oczach widziałam jeszcze coś oprócz żalu. Szczęście. Cieszyła się. Ale z jakiego powodu?

Wróciłam do domu i złapałam za gitarę. Nie wiedziałam, jak wcześniej bez niej żyłam.

Zanim się obejrzałam, było już ciemno. Mama pewnie musiała zostać dłużej w biurze, bo w jej pokoju nie paliło się światło, a Oscar znów tajemniczo zniknął. Poszłam do pokoju Oph, która siedziała na dywaniku i układała klocki.

- Idziemy spać, mała? - powiedziałam i wzięłam ją na ręce. Zrobiłam jej ciepłą kąpiel, przebrałam w piżamę i przeczytałam bajkę do snu. Uwielbiałam małą. Przy niej odpalał mi się instynkt macierzyński i byłam pewna, że w przyszłości będę chciała być mamą. 

Gdy Ophelia zasnęła, wzięłam prysznic, przebrałam się klasycznie w bluzę Calvina i krótkie spodenki. Zmyłam makijaż, rozczesałam włosy i poszłam spać.

-~-~-~

Obudził mnie dzwonek telefonu. Nieznany. W głowie pojawiło mi się mnóstwo myśli, ale szybko je odgoniłam i odebrałam połączenie.

- Dzień dobry, szpital Ventura, pani Olivia Reynolds przy telefonie? - usłyszałam dojrzały damski głos i od razu zamarłam. 

- Tak. O co chodzi? - zapytałam drżącym głosem.

- Prosimy o natychmiastowy przyjazd do szpitala. Sprawa dotyczy Lisy, pani matki.

Serce na chwilę mi stanęło. Rozłączyłam się i zaczęłam gorączkowo szukać kluczyków do auta.

Gdy je znalazłam wpadłam do pokoju Oscara, ale go tam nie było. Oph spała, więc stwierdziłam, że zamknę dom i pojadę sama.

Podczas jazdy prawdopodobnie złamałam kilka przepisów, ale nie było to ważne. I tak ulice były puste, bo było w okolicach piątej rano w sobotę.

Weszłam do szpitala i podbiegłam do recepcji. 

- Lisa Reynolds. Lisa Reynolds. Lisa Reynolds. Jestem córką. - powtarzałam jak mantrę.

Pani coś do mnie mówiła, ale usłyszałam tylko 44 i rzuciłam się w kierunku tej sali.

Pękło coś we mnie niemal słyszalnie, gdy zobaczyłam siedzącego przed salą Oscara. Gdy uniósł na mnie wzrok i nasze spojrzenia się przecięły od razu wiedziałam. 

Nie udało się.

Chłopak pokiwał tylko przecząco głową, jakby na potwierdzenie moich myśli, a potem znowu schował głowę w rękach i jego ciałem wstrząsnął okropny, niekontrolowany szloch. Pobiegłam do niego i przy nim uklękłam. Z całej siły przyciągnęłam jego głowę do mojej piersi i głaskałam go po karku. Pocieszałam go, choć sama potrzebowałam pocieszenia. Bo tamtego sobotniego ranka, razem z mamą zmarła cząstka mnie. 

Beginning of the endOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz