Rozdział V

229 47 498
                                    


Oniemiałam.

Przez to, że przestraszyłam się upadku, nie zauważyłam tego, co było przed nami. Paręset metrów dalej z przepaści wyłaniało się wzgórze, które pochłaniały płomienie. Najdziwniejsza była ich barwa – błyszczały odcieniami błękitu i zieleni, przeplatających się tak subtelnie, że ciężko było odnaleźć kontrasty. Za nimi unosił się gęsty dym, przypominający bardziej mgłę, przez którą nie mogłam zobaczyć nic prócz przygaszonego złota. Całość wyglądała magicznie i nieco przerażająco. Czułam, że na moich przedramionach wykwitła gęsia skórka, gdy przyglądałam się krajobrazowi w podziwie. Zadrżałam.

- Skoro mówisz, że jesteśmy w najwyższym punkcie, to dlaczego to wzgórze jest wyższe? - zapytałam skonsternowana, nie do końca wiedząc co powiedzieć. Czułam, jakby mój mózg zamieniał się powoli w papkę. Płonąca góra była jak najbardziej wyżej niż my.

"Kłamliwy Anioł, dobre sobie" – podsumowałam go w myślach, nie siląc się na używanie głosu.

- Nie jestem kłamliwy. Jesteśmy w najwyższym, osiągalnym punkcie tego świata – odpowiedział spokojnie.

Spojrzałam na niego zdziwiona, zastanawiając się chwilę nad tym, co powiedział. Najwyraźniej nawet on nie miał tam dostępu. Nie umiałam wpaść na nic mądrego, to wszystko było takie abstrakcyjne.

- Nie pomyślałeś może, żeby... ugasić ten pożar? – wypaliłam w końcu. Wgapiałam się w kolorowe płomienie ogłupiała. Nic nie miało sensu. To wszystko było naprawdę zbyt surrealistyczne, więc włączyłam ciąg paplania.

- Wygląda na to, że spala wam się dużo baru, nie szkoda wam? Poza tym te opary mogą być szkodliwe. – Przypomniały mi się zajęcia chemii z Panią Fitz, kiedy pokazywała nam, jak "piękna" może być chemia, spalając różne pierwiastki i pokazując nam z zachwytem kolorowe płomienie.

Anioł wybuchł gromkim śmiechem, który niósł się echem wokół nas. Wyglądał na szczerze ubawionego. Śmiał się jeszcze piękniej niż wyglądał, ale starałam się odsunąć tę myśl na bok. Czułam, że marszczę brwi.

- To, co widzisz Rose, to nie pożar tablicy Mendelejewa. To Niebiański Ogień, a jego obecność jest jak najbardziej normalna w tym miejscu, nie robi nikomu krzywdy, więc nie ma potrzeby go gasić. - Uśmiechnął się, tłumacząc mi to, jakby to była jakaś oczywista oczywistość. Wywróciłam oczami, a on skwitował to tylko delikatnym uśmiechem, po czym dodał już poważniejszym tonem:

- Tak jak mówiłem, Niebiański Ogień nie zrobi nikomu krzywdy. A przynajmniej nikomu mile widzianemu na wzgórzu. - Pokiwałam głową, udając, że totalnie rozumiem co ma na myśli, ale do głowy cisnęło mi się tysiące pytań.

Zanim zdążyłam którekolwiek zadać zaszedł mnie od tyłu i położył dłoń na moim ramieniu. Momentalnie przebiegł mnie dreszcz. Nie umiałam przyzwyczaić się do jego bliskości i komicznej nie-temperatury jego skóry. Ponownie wskazał palcem na wzgórze.

- Patrz na to, co pokazuję - powiedział pewnym tonem. Coś we mnie szarpnęło się buntowniczo w odpowiedzi, ale zignorowałam to. Wcześniej jasno mi zakomunikował, że jeśli nie będę uciekać, to wyjdę stąd szybciej. Musiałam współpracować. Jego palec powędrował nad mieniący się zielenią i złotem ogień.

- To, co widzisz wyżej, to nie dym, nic tam się nie spala. To osłona, chroniąca duszę znajdujące się w Kolebce. Te dusze trafiają potem do ciał śmiertelników. Ogień chroni je przed wpływem innych istot. Dzięki temu człowiek zagwarantowaną ma wolną wolę oraz czystą duszę na start. – Słuchałam i analizowałam cicho to, co mówił.

W końcu udało mi się dodać dwa do dwóch i czułam się jak idiotka. Ale oprócz wstydu do mojego serca wkradał się strach. Bo musiałam w takim razie być w...

Spalona - część 1Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz