prolog

482 32 115
                                    

[PROLOG]

Jej smierć była cicha. Odeszła naprawdę delikatnie, powoli i sennie. Ze sparzonym piekielnymi płomieniami ciałem, zawiniętym w grube bandaże. Okalały ją całą, od stóp do głów. Przytuliła anioły o wiele za wcześnie, a on został sam. Samiuteńki.

Na pogrzebie Akane trzymał w rękach bukiet białych konwalii i siedział w pierwszym rzędzie ławek w kościele. Nie pamiętał, co mówili do niego zapłakani rodzice czy ciotki. Siedział tam z zatkanymi uszami. Czuł, jakoby przez wielkie lornetki przyglądała mu się cała sala. Był jej młodszym bratem szeptali między sobą. Był? Wciąż nim jest. Wciąż jest bratem Akane, choć jedynie we wspomnieniach.

Jest, prawda?

W drżących dłoniach trzymał mały bukiet konwalii.

Seishu, kochanie, wszystko w porządku? pytali, łapiąc go za marmurową buzię z jeszcze niewygojoną raną. Głupcy, oczywistym było, że nie. Jak śmieli pytać o takie rzeczy, wiedząc, że czuł się winny, kiedy to go wydostali z płomieni, a ona przerażona została w ogniu? Zapewne długo cierpiała, wszak całe ciało miała sparzone, aż trudno było ją rozpoznać.

A taka była piękna, taka młoda i ceniąca sobie książki. Zaczarowana w literaturze, cały jej świat pragnęła pokazać Seishu. Opowiedzieć mu jej ulubione bajki.

     Oni nie przestawali pytać.

     Milczał jak zaklęty. Nie odpowiedział na żadne pytanie, dlatego zostawili go w świętym spokoju. Był sam jak palec w wiekim kościele, a w rękach miał białe konwalie.

    Momentami słyszał, jak nazywali go biednym. Szkoda mi go... mówili, zerkając na jego niezagojoną jeszcze ranę po lewej stronie twarzy. Marszczyli brwi i tłumaczyli mu, że mimo tego jest ładny. Wiem odpowiadał w końcu, a oni niezręcznie się uśmiechali. Seishu nawet przez chwilę nie pomyślał, że ujęło mu to coś z wyglądu. Był jaki był i doprawdy, na tym świecie są ważniejsze rzeczy niż jego zabliźniona buzia.

     Ceremonia pogrzebowa była dziwna. Kościelne dzwony dzwoniły jak na przynamniej ślubie, wokół wszyscy prócz niego płakali. Zalani byli we łzach i owinięci chustami, już grzebiąc w torebce, by z grzeczności odłożyć na tacę. A później znów po polikach ciekły im perłowe łzy. Wymuszone czy nie, Akane by tego nie chciała, prawda?

    Był październik. Paskudny, wredny i chłodny październik, który został jego znienawidzonym miesiącem. Chłód tulił go wtedy bardziej niż rodzice. Pamiętał, jak wszyscy klękali i składali dłonie, szepcząc pod nosem modlitwy. On zaś ani drgnął. Klęczący wokół niego ludzie byli cali zapłakani.

     Akane nie żyje, nie usłyszy was, głupki chciał im wtedy powiedzieć, bowiem doprawdy absurdalne wydawało mu się rozmawianie ze zmarłą osobą na pokaz. Wiedział, że robili to tylko dlatego, żeby nie przynieść wstydu. Że niby za nią tęsknią, że będą płakać za tą dziewczyną każdej nocy. Bujda, wyjdą z kościoła, zjedzą obiad w rodzinnym domu i usuną jej numer, by im nie zawadzał.

     Zachowywali się, jakby nie wiadomo jaka tragedia ich spotkała. To on powinien płakać do utraty sił, to on powinien na kolanach prosić boga, by oddał ją z powrotem, a jednak milczał. Dostał do rąk konwalie, więc trzymał je, bo dlaczego miałby upuścić tak piękne kwiaty?

Od świata otrzymał niewiele, zaledwie parę zielonych oczu i włosy w kolorze słomy. Nie chciał więcej, nigdy nie narzekał ani nie przeklinał życia za nudę. Mimo wszystko pół kościelnej godziny trwało miesiącami. Nawet do teraz słyszy szloch jego zapłakanych rodziców.

    Było ich dwóch; Seishu i Akane. Ona oddana została aniołom, a on dobył ciernistej korony. Na koronacji sam był swoim jedynym gościem. Był sam, samiuteńki.

    Mianowano go władcą Królestwa Samotnych Dusz.

Ksiądz zamilkł, wszyscy wstali na równe nogi. Przyszedł czas, by zakopać ją w piachu.

Amen.

Królestwo Samotnych Dusz ||Kokonui|| Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz