[ROZDZIAŁ 5]
Koko był chłopcem zbudowanym z wielu wyrzeczeń.
Z odpuszczenia ludzi, którym wcale nie chciał dać odejść. Z drobnego szeptu w głowie, żeby wrócili, ale on widział już tylko ich plecy i podeszwy butów. W przeciągu lat nauczył się za nimi nie tęsknić — oj, trudna to była do opanowania sztuka. Kto musiał odejść, odchodził, nie było wyjścia. Ratunku.
Mimo wszystko tęsknił za czasami, kiedy Izana i Baji żyli i byli prawdziwi. Byli tu i teraz, ale nie na wieczność. Nie nawet na jej ułamek. Zapisani zostali złotem na marmurze i znieść nie mógł świadomości, że Inui pragnął tego samego.
Że miał pocięte uda i, nie daj Bóg, jeszcze ramiona, których nigdy nie widział u niego odkrytych. Domyślił się po jakimś czasie, w którym musiał powtarzać mu zdania pare razy, bo się zamyślał. Był sam ze sobą w wielkiej jak świat wyobraźni. Ciekawe, o czym wtedy myślał. Czy nie mógł znieść przeszłości czy przyszłości. Świadomości tego, co przeżył czy tego, ile jeszcze zostało mu do śmierci.
Koko nienawidził śmierci i pluł jej w twarz za każdym razem, gdy pomimo ochoty spokoju nie sięgał po nią, choćby było najgorzej. Gorzej niż okropnie, ale nie okropniej niż gdy zerkał na zgubionego Inuiego.
Chciał dla niego dobrze, choć wiedział, że dragami zrobi mu krzywdę. Pragnął utrzymać go przy życiu za wszelką cenę, nawet jeżeli miałby oglądać go ledwo dającego sobie radę. Pożądał go i jego obecności.
Prosił o nią.
Senju wzięła głębszy oddech, nim obejrzała się za siebie i znów odwróciła się do chłopców. Stresowała się, panikowała aż drżały jej ręce. Nie chciała wracać do ośrodków, czy to wychowawczych czy na odwyk. Nie znosiła tego miejsca, bała się go i doprowadzało ją na skraj wrzasku i wielkiego płaczu. Kochała swoich przyjaciół, a oni zabierali ją daleko od nich. Kochała dragi, a oni uniemożliwiali branie ich. Co było w nich złego, skoro dzięki nim dawała radę.
Gdy ją wykorzystano, nikogo dla niej nie było. Tylko prochy i używane po pare razy strzykawki.
– Policja będzie tu za minutę – wytłumaczyła drżącym głosem, ale oni już wiedzieli.
Zauważyli granatowo-czerwone światła i w uszach zapiszczało im od syren. Serca zabiły w hymnie i w płucach zabrakło tlenu. Zdusiło się w nich uczucie bycia wysoko, ponad chmurami.
– Ja pierdolę – przeklął Kazutora, upuszczając zabranego Inuiemu papierosa.
Wyrwali się do biegu — z przodu Senju i Koko, za nimi Kazutora z Inuim. Było ciemno i chłodno, powietrze pozdzierało im gardła, ale nie gorzej niż bluzgi. Między uliczkami zawrzało, wszyscy uciekali w przeciwną do radiowozu stronę, a oni mieli niesamowite szczęście, że znajdowali się względnie najdalej ze wszystkich zebranych tam osób.
Inui dziękował sobie, że nie założył szpilek. Dobiegli do końca brudnej uliczki, Senju zaczęła krzyczeć, gdzie dokładnie mają się udać, więc jej posłuchali. Kazutora uklęknął przy złożonych, metalowych schodach, które znajdowały się na zewnątrz budynku, i podsadzał ich stopy do pierwszej metalowej rurki, za którą chwytali. Obtarł sobie całe dłonie, ale adrenalina znieczuliła każdy ból. Gdy wszyscy byli na górze, złapali go za ręce i wciągnęli, biegnąc po zardzewiałych schodach w górę.
Trzęsły się i skrzypiały, wyglądały, jakby zaraz miały się zapaść. Senju wciąż coś krzyczała, ale Inuiemu nazbyt szumiało w głowie, żeby zrozumiał, dlatego jedynie biegł za Koko i się nie zatrzymywał.
CZYTASZ
Królestwo Samotnych Dusz ||Kokonui||
Fanfiction❞ W szklistych oczach mieniły mu się krzywdy, odbite piekielną krwią na udach i łazienkowych kafelkach. Pragnął jedynie odrobiny łaski, kilku słów gorętszych od próśb o papierosa i dotyku bardziej cielistego od tego na bliźnie na porcelanowej buzi...