epilog

197 16 77
                                    

[EPILOG]

    Nie czuł własnych dłoni. Wiedział tylko, że były chorobliwie szorstkie i zimne. Jak u trupa. Słyszał chrobotanie swoich kości i szmery w pękającej z bólu głowie. Dawno nie ćpał. Miał na myśli od wczoraj rano.

    Inui leżał obok niego. Nagi, zakryty jedynie białą, brudną kołdrą od piersi w dół. Przykrył go, bo bał się, że zmarznie, mimo że okno było uchylone tylko odrobinę. Szmery się nasilały. Wplątał szorstką, zimną dłoń, której nie czuł, w jego poszarpane włosy i próbował rozczesać, ale miał kołtuny. Żałował, że ciągnął za nie jeszcze naście minut temu. Inui z buzi był piękny, ale z ciała brzydki jak cholera.

I nie o figurę jego chodziło, a o strupy, siniaki, obtarcia, smugi zaschniętej, czysto-bordowej krwi. Pare z okaleczeń otworzyło się, gdy się jebali i teraz pościel była czerwona. Nadgarstki miał wyciągnięte za kołdrę i Koko nic, tylko im się przyglądał. Były jego winą.

Inui od niedawna ćpał tyle kokainy i metaamfetaminy, że stracił kontrolę nad tym, co sam sobie robił. Po prostu robił. Robił, żeby robić. Zapomniał, kim był, gdy nie ćpał. Jego zjazdy były najgorsze. Czasami tak płakał, że nie dało się go uspokoić i szarpał się, i darł, i rozpierdalał wszystko, czego dosięgnął. Nie raz uderzył Koko.

Jak on za to przepraszał, dobry Boże, jak on tego żałował.

A później ćpał jeszcze więcej.

    I Koko ćpał z nim.

    Wyjął dłoń z jego słomianych włosów. Dużo z nich wypadło. Psuli się; rzygali krwią, żółcią i czymkolwiek co zjedli, zęby im się gorszyły i kruszyły, chudli kilogramy, ledwo potrafili przełknąć jedzenie, bolało ich całe ciało, mogli spać trzy dni z rzędu w tych samych ubraniach i te trzy dni nieprzerwanie ćpać albo jarać.

    Sypali się jak domino. Jeden za drugim za rękę do grobu. Pomyślał, że się nienawidzi. Nie był ani na ziole, ani na prochach, ani na kwasie, ani na antydepresantach, ani na opioidach, ani alkoholu, ani na kurwa niczym. Był trzeźwy. Słyszał targający za oknem wiatr i jak szarpał firaną. Przykrył Inuiego bardziej, aż po samą szyję. Spał jak zabity. Pościel była we krwi, brudzie z ich ubrań, alkoholu, ślinie, pocie, spermie.

    Dotknął blizny na jego buzi. Zawsze myślał, że chciałby się dowiedzieć, co zaszło nocy, której ją nabył. Wiedział, że to poparzenie za jeszcze dzieciaka i nic więcej. I poprzedniego dnia Inui powiedział mu, jak było. Mówił po ziole i dobrej dawce Xanów i Benzo, ale mówił. Koko jeździł wtedy dłońmi po jego udach, bo widział, że go to uspokajało. Starał się omijać strupy, choć Inui i tak nie ciął się rozlegle. Wolał chlastać jedno miejsce i rozchodzić się w boki dopiero, gdy już nie miał gdzie. Jego nogi były strasznie chude. Chudsze niż te Koko. Mówił i mówił, i czasami na pięć sekund milczał i zbierał słowa, a później znowu mówił.

    Miał niewyobrażalny żal do świata. Powiedział, że popadł w paranoję w dniu, w którym zmarła. Pusto i głucho było już na zawsze. Słyszał wysoki, nieprzerwany pisk. Nie płakał, nie krzyczał, nie wierzgał się, gdy mówił. Zachowywał się jak posąg i nawet martwego wzroku od podłogi nie odwracał. Skończył na słowie szkoda. Miał na myśli szkoda, że żyje. Może jeszcze za dzieciaka poszedłby do nieba.

    Koko spojrzał mu wtedy w zdechłe oczy i zapytał, czy jego zdaniem śmierć naprawdę jest rozwiązaniem. Odpowiedział, że tak. Koko nie mógł się nie zgodzić.

    Znów spróbował przeczesać jego słomiane włosy i znów zatrzymał się na kołtunach. Był cały blady.

    Wrócili do siebie trzy miesiące temu, a on wciąż nie powiedział mu, że go kocha. Nie wiedział, czy kocha. Inui czasem mówił. Najczęściej po dobrych prochach, a później uprawiali seks. Taka była kolej rzeczy. Wsadzali sobie ręce do majtek i samo dalej szło. Nawet nie pytali. Po prostu to robili.

    Raz byli odwiedzić Kazutorę w poprawczaku. Był nieletni, ale za rok już trafi do więzienia na parę ładnych lat. Koko nie pytał ile. Bał się. Kazutora płakał, gdy mówił, że Chifuyu sobie bez niego nie poradzi. Błagał, żeby wykupili go za kaucją czy żeby wyciągnęli go stamtąd w inny pierdolony sposób.

Chifuyu został sam powtarzał w kółko. Baji nie żyje od miesięcy, a on siedzi w poprawczaku i szaleje. Ciekawe co robił on. Chifuyu. Ciekawe co czuł, gdy odebrali mu cały jego świat.

Koko dotknął palcem jego cichych ust. On nie spał po seksie tak ładnie jak Inui. On myślał. Całe dnie spędzali u Koko w domu, siedząc i ćpając w jego pokoju. Był koniec stycznia — za lekko ponad dwa miesiące będzie miał osiemnaste urodziny. Rzuci wtedy szkołę, bo i tak musiałby powtarzać klasę, do której końca nie dożyje. Inui już rzucił. Szkoda, że rzucenie palenia i prochów nie było tak łatwe.

Wstał na równe nogi, żeby zamknąć okno. Zbyt zimno. Dotknął stopami lodowatej podłogi, napiął każdy mięsień w nogach, spiął kolana, podniósł się i usłyszał trzask własnych kości. Ważył milion kilo. Czerń dała mu po oczach, nic nie widział. Tylko szmery w uszach, mroczki pod powiekami. Nogi zaczęły mu się łamać. Upadł z hukiem. Próbował łapać oddech, ale przestał czuć własne płuca. I dusił się. Wszystko go piekło, jakby poleciał w pokrzywy i ciernie. Poparzył sobie całe ciało.

Leżał na brzuchu na lodowatej podłodze we własnym pokoju. Już nie wstał. Okno wciąż było uchylone, a Inui marznął.

Poddali się władzy prochów. To nie byli oni. Już nie. To nie byli ci sami ludzie, pomocy, zgubili się. Nie poznawali się w lustrze. Kim byli ci ludzie o szerokich oczach, krwawiących nosach, z sińcami, ze zniszczoną skórą. Tęsknili za sobą. Gdzie zniknęli, no gdzie. Chcieli się znaleźć, chcieli na nowo móc żyć.

Dopomóż im, Boże.


Królestwo Samotnych Dusz ||Kokonui|| Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz