rozdział szesnasty

143 15 122
                                    

[ROZDZIAŁ 16]

    Przepadł.

    Otwierał zapłakane oczy po przebudzeniu i od razu zamykał je z powrotem. Całe ciało miał jak z kamienia; nie potrafił podnieść ręki, nogi, tułowia. Nawet drgnąć palcem. Po prostu leżał i leżał przy głośnym dźwięku budzika, nieodebranych połączeń i nieodczytanych wiadomości. Dzwonili i pisali, a on wiedział, że chcieli jedynie dragów. Bo kto chciałby spędzać z nim
czas na trzeźwo.

    No kto.

    Wstał z łóżka, poszedł do łazienki o bosych nogach, przemył twarz lodowatą wodą, założył soczewki i przyglądał się sobie w lustrze. Szczotką przejeżdżał po czarnych jak smoła włosach i przerażało go to, jak wiele z nich wypadało. Nie miał siły nic z tym zrobić. Pomalowałby się, przebrałby się z piżamy, zjadłby coś, ale nie mógł. Naprawdę nie potrafił. Miał zbyt zwiotczałe ciało i zbyt poszarpane myśli. Tylko szum. Szum wody z kranu i szum w jego głowie. Napił się szklanki i był to kurewsko zły pomysł, bo poczuł własny żołądek w gardle.

     Nachylił się niżej nas zlewem, bo nie miał czasu odwrócić się w stronę toalety. Nagle zrobiło mu się gorąco, niedobrze i najgorzej. Czuł wszystko, co miał w żołądku, tuż przy języku i jak cała jego zawartość pchała się na zewnątrz. Wolał zwymiotować niż trzymać to w sobie — już i tak lepiej nie będzie. Czekał z otwartymi ustami, ale niczego się nie doczekał. Tylko ból i uczucie pękania jak balon. Włożył sobie dwa palce głęboko do ust, bo nie miał czasu na złe samopoczucie. Jeżeli miał wymiotować, to niech zrobi to jak najszybciej.

Drżały mu nogi, drżały mu ręce, drżało mu całe pierdolone ciało. Ścisk w brzuchu był tak wielki, że wolną dłonią się za niego złapał i ścisnął. Zwymiotował krwią, żółcią i czymś, czym wczoraj napchał się na siłę. Krew ciurkiem poszła mu z nosa. Zaklął głośno, głośniej niż bordowe krople ściekające z jego buzi i bijące z hukiem o kran. Nie znosił smaku rzygów. Przepłukał usta, umył twarz i umył zlew. Wyszorował zęby i znów uczesał włosy.

Wrócił do pokoju i przebrał bluzę, bo tą sprzed chwili całą zarzygał. Założył skarpetki i buty i spakował się, i wyszedł z domu. Było mu zimno mimo tego, że wziął ze sobą długi do kolan płaszcz i nawet bezpalcowe rękawiczki. Spojrzał na godzinę w telefonie. Piąta pięćdziesiąt — obudził się przed piątą i nie mógł z powrotem zasnąć, dlatego zaczął robić rzeczy. Nie wiedział, ile przespał w tym tygodniu. Z pewnością zaledwie pare godzin.

Koko był chłopcem doprawdy mającym dość podziału na dzień i noc. Dlatego nie dzielił. Żył dniem i nocą, choć sam powiedziałby, że nie żył w ogóle.

Nie, od kiedy go nie ma obok. Od kiedy wyszedł z hukiem drzwi z łazienki i od kiedy nigdy ponownie nie widział jego zapłakanej buzi. A minęły dopiero trzy dni.

Przepadł.

Szkoda.

Plecami oparł się o pokruszone cegły starego bloku mieszkalnego i spojrzał w górę, w nocne niebo, w nocne gwiazdy, w nocną noc. Ciekawe, co robił, gdzie był, jak sobie radził. Za każdym razem, gdy Koko słyszał jadącą na sygnale karetkę, bał się, że jedzie do Inuiego. Był przerażony i nie mógł spać, i nie mógł jeść.

Spłacił jego długi u Kakucho. Obiecał. Ten jeden raz nie chciał go okłamać.

Sprzedał półkę marihuany jakiemuś dzieciakowi i pomyślał, co wyprawia. Miał na oko piętnaście lat — to wszystko było tak pojebane. Lecieli jak domino; jeden za drugim, z zioła sięgając po LSD, z LSD po mefedron, z mefedronu po kokę, z koki po heroinę. Na niej najczęściej się kończyło. Oni się kończyli, znaczy się.

Królestwo Samotnych Dusz ||Kokonui|| Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz