rozdział czternasty

147 14 117
                                    

[ROZDZIAŁ 14]

     Stanął na wagę pierwszy raz od dłuższego czasu — niedowaga. Pięćdziesiąt sześć kilo przy wzroście sto siedemdziesiąt siedem. I zerkał na wynik z półotwartych powiek, czując wiotczenie całego ciała. Zapadanie się stawów, palenie mięśni. Z każdym dniem był bliżej grobu. Nie zdziwiłby się, gdyby jego imię wyryte złotem czekało na niego na cmentarzu. Jego przeznaczeniem było umrzeć.

    Inui Seishu, lat osiemnaście — zmarł w wyniku przedawkowania mefedronu, amfetaminy, kokainy, marihuany i, pożal się Boże, heroiny.

– I jak? – Usłyszał pytanie Koko, odkładając wagę na miejsce.

    Spojrzał na niego, siedzącego na łazienkowej podłodze, opartego o szafki i z papierosem w popękanych ustach. Był rozjebany. Cały blady, zawalony jak stare zamczysko w samego siebie. Oczy zalane krwią, szklane od zioła i prochów. Dłonie mu drżały. Cały drżał. Był w przepoconych dresach i z roztrzepanymi włosami, a makijaż na twarzy zmył się wraz z gorzkimi łzami.

– Schudłem pięć kilo od ostatniego ważenia – odpowiedział, wzruszając ramionami i wyjął z dłoni Koko fajkę, biorąc głębokiego bucha.

– A kiedy ostatnio się ważyłeś? – Dostał papierosa z powrotem do ręki, samemu zaciągając się po dno płuc. Zajebiście lubił te pieczenie daleko w sobie.

– Nie pamiętam. – Usiadł na podłodze, ale nie obok Koko, tylko oparł się o wannę po drugiej stronie łazienki. I spojrzał w sufit. Biały, naprawdę bialutki.

– Po co tak w ogóle sprawdzałeś?

– Nie wiem. – Wzruszył luźno ramionami. Może chciał po prostu wiedzieć coś poza tym, ile miał lat i jak się nazywał. Chciał wiedzieć, po prostu. Po prostu wiedzieć. I był tylko Koko; gdy strzepywał papierosa i wyrzucił go do zlewu, gdy przysunął się do niego i wysunął zmarzniete dłonie spod rękawów bluzy, by ująć twarz Inuiego. – Nie dotykaj mnie. – Odsunął się po podłodze pół metra od chłopaka, zostawiajac go z rękoma w górze.

– Dziesięć minut temu sam mnie całowałeś – zarzucił, ale pokornie opuścił ręce i już więcej nie próbował go dotknąć.

– To było dziesięć minut temu, teraz nie chcę.

Koko prychnął. Inui zignorował to jak wszystko inne. Zajarałby — potrzebował czegoś rozluźniającego. Potrzebował zielska, by spizgało go, aż zapomni swojego adresu. Wyjął spod szafek metalowe pudełko, siadając plecami do chłopaka i ułożył je sobie na kolanach. Wyjął bletki, saszetkę z marihuaną, filtr, tytoń i kartkę. Pomyślał przez chwilę, czy zrobić na czysto, czy pomieszać z nikotyną. Trzy do siedmiu będzie zajebiście.

– Co robisz? – Usłyszał pytanie zza ucha, wzdrygając przez ciarki na karku. Koko siedział tuż za nim.

– Skręcam blanta – odpowiedział, a chłopak wychylił się za jego ramię i spojrzał do środka metalowego pudełka.

Cztery, pięć gram, jak nie więcej. Liczył na oko i na oko stwierdził, że ostro ich pojebało.

– Skąd tyle tego masz? – zapytał, siadając zaraz obok niego i przyglądał się jego dłoniom.

Zmieloną marihuanę wysypał na złożoną w pół kartkę i zmieszał z tytoniem po mniej więcej połowie. Tak niemiłosiernie trzęsły mu się ręce.

– Kupiłem.

– Od kogo?

– Kakucho. – Złożył kartkę w kolejne pół, by nic się nie wysypało i sięgnął po biały, bibułowy papier do filtrów. Złożył z niego harmonijkę.

Królestwo Samotnych Dusz ||Kokonui|| Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz