[ROZDZIAŁ 17]
Od dawna nie czuł tak wielkiego chłodu. Mrozu. Po prostu zimna.
Wyjął z torebki paczkę szlugów i zapalił jednego. Marlboro Goldy, jego ulubione. Smakowały robalami, bo on smakował robalami. Wszystko ostatnio tak smakowało. Jedzenie, picie, papierosy. Nawet powietrze. Nawet samo wnętrze jego ust. Ślina i zęby. Śmierdział robalami i ohydą i tym samym wymiotował. Zjarał peta do połowy i dał Kazutorze, idącemu obok. Szli zeszmacić ludzi w ich wieku, młodszych i starszych. Oby tylko hajs się zgadzał.
– Obudź się w końcu. – Usłyszał od chłopaka, gaszącego glanem fajkę.
Miał rację, powinien się ogarnąć. Wziął najgłębszy na świecie oddech i wyprostował plecy, bo wcześniej się garbił. Policzył do trzech. Szedł dalej. Miasto szumiało i hałasowało, i zasypiało, ale jedynie w oknach bloków. Było zimno jak skurwysyn, ciemno i samotnie. Gwiazdy ładnie świeciły. Stanęli przed blokami, pomiędzy którymi mieli opychać towar. I tylko cisza, nic więcej.
Był oniemiały.
Oh, nie potrafił się ruszyć, nie potrafił się odezwać, nie potrafił doprowadzić się do porządku. Szpilki, które jako pierwsze podarował Inuiemu, leżały przy śmietniku. Wyrzucił je. Rozwalił i się ich pozbył. Przełknął smakującą robalami ślinę. Chłód z całej siły dał mu w twarz, aż zaszedł rumieńcem. Boże. Boże przenajdroższy, dlaczego tak się stało. Niech mu ktoś powie, niech mu ktoś wytłumaczy.
Cichosza. Tylko ona i on jak pierdoleni partnerzy w tańcu. Zabalowali. Zaczął ostro kaszleć i zakrył usta dłonią. Zdarł sobie cały przełyk i czuł, jakby wypił wiadro wrzątku albo połknął pokrzywy. Na ręce pozostała mu krew. Wytarł w bluzę. Liczył do pięciu i dziesięciu, i dwudziestu, i trzydziestu. Kazutora zapytał, co się stało, ale na niego nakrzyczał. Powiedział mu, żeby się pierdolił. Później przeprosił. Kazutora przyjął przeprosiny.
Poszli dalej. Weszli między bloki i dotarli do samego końca. Wszędzie śmierdziało moczem i rzygami. Było brudno; przepalone lufki, bletki, rozsypany tytoń, popękane szkło. Koko pomyślał, że może Inui gdzieś tu jest. Że skoro przestał kupować od Kakucho, to zaczął gdzieś indziej. Sam już nie wiedział, czy chciał go widzieć. Było ciemno.
Sprzedał dwa razy półkę i raz grama marihuany, a później LSD, MDMA i odrobinę koki. Za tak przesadzoną cenę jeszcze nigdy nie dealował. Spojrzał na Kazutorę, palił papierosa wyjmując go i wkładając do buzi jedną dłonią, drugą przeglądał telefon.
– Zrobiłeś sobie nowego kolczyka – zauważył, przyglądając się mu. Tak niewiele pamiętał, a jednak nie zapomniał, że poprzednio tamte miejsce na uchu miał czyste.
– Chifuyu przebił mi go na podłodze w łazience brudnym wenflonem. Pewnie mam HIV – zaśmiał się, chowając telefon do kieszeni. Nie chciał go używać, gdy z kimś rozmawiał.
– Ja pewnie też.
– Ale nie od kolczyków – przyuważył cicho, wbijając wzrok w żwir na ziemii.
– Nie, nie od kolczyków – zgodził się. Z trudem przeszło mu to przez zdarte, zeszmacone gardło.
– Jak upierają się, że nie założą gumki, to po prostu wyjdź. To nie jest warte tych pieniędzy.
– Czasami ciężko jest po prostu wyjść.
– Wiem. Nie zawsze da się powiedzieć stop. – Zamilkł na chwilę. Koko jarał, nim wyszedł z domu, widać było po nim. Po ziole często się otwierał. – Stało się coś złego, prawda? – zapytał dla pewności.
CZYTASZ
Królestwo Samotnych Dusz ||Kokonui||
Fanfiction❞ W szklistych oczach mieniły mu się krzywdy, odbite piekielną krwią na udach i łazienkowych kafelkach. Pragnął jedynie odrobiny łaski, kilku słów gorętszych od próśb o papierosa i dotyku bardziej cielistego od tego na bliźnie na porcelanowej buzi...