[ROZDZIAŁ 13]
Vanitas vanitatum et omnia vanitas – marność nad marnościami i wszystko marność.
Bo Inui był doprawdy marnym i przykrym chłopcem, uszytym z tylu jego własnych wrzasków i krzyków, że mógłby skłamać, że się do nich przyzwyczaił. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wraz z ubraniami, które Koko z niego ściągał, schodziła również jego skóra. Powtórzył, że go nienawidzi, ale ten tylko przyznał, że on samego siebie też nie znosi. A później milczał, gdy zsuwał z jego bioder bokserki.
Inui pociągnął go wtedy za hebanowe włosy i oddalił od swojej buzi, na której składał mokre pocałunki. Koko zapytał, co wyprawia, ale kazał mu się zamknąć, więc to zrobił. Sam zaczął go rozbierać, choć każdym poprzednim razem, gdy uprawiali seks, sam to robił. Powiedział mu, że jest okropny, że jest popierdolony, że go, kurwa, nie znosi i że ma go dość. I mocno pocałował, gdy skończył mówić. Rozebrał go z bluzy, koszulki, spodni, bokserek i wszelkiej dumy.
Był napalony w chuj i czuł to w całym swoim pierdolonym ciele. Pomyślał, że to niepoprawne. Nie znosi go, a rozbiera i całuje, i dotyka. To przez te jebane prochy wytłumaczył sobie, choć w to nie wierzył.
Położył Koko na plecach, siadając nisko na jego biodrach i wbił paznokcie w bladą skórę. Widział, że go to zabolało, dlatego zacisnął dłonie mocniej, aż do początków krwi. Ocierał się o niego w między czasie, całując w żuchwę, a zaraz obojczyki. Nie przestawał zaciskać dłoni. Inupi, to boli wysyczał przez zaciśnięte zęby, wzdychając, gdy Inui się poruszał i czuł go na dole. Nakręciło go to. Wiem odpowiedział. I tylko wbił paznokcie głębiej.
Tak zajebiście było, gdy się na sobie czuli, gdy się dotykali, gdy jęczeli sobie do ucha. Nawet nie zapytał Koko, gdzie miał lubrykant i gumki, bo wiedział. Wyjął obydwa i zauważył, że nic od ostatniego razu nie ubyło. Cieszył się, choć spali ze sobą zaledwie dzień temu. I oblał płynem swoje palce, Koko i pościel. Jedną jego nogę rozłożył na bok, drugą złapał pod udo i uniósł odrobinę do góry. I zaczął tempem, które odpowiadało tylko mu, a chłopak ścisnął w dłoni prześcieradło.
Nie był delikatny. Koko upomniał się, że boli i żeby zwolnił, dlatego to zrobił, bo może i był wściekły, ale nie chciał go skrzywdzić. Nie przeprosił, milczał. Robił swoje. I nie uśmiechnął się ani razu. Słyszał własne imię na jego języku, ale ignorował je tak, jak każdy głos w głowie, że nie powinni. Że są głupi, po prostu. Niewiele czasu minęło, nim Koko powiedział, że już jest okej i że wystarczy.
Mało pamiętał — jak zawsze. Tylko własne imię pisane w krzykach i że pieprzył go jak nigdy wcześniej. Pierwszy raz to on miał kontrolę, on dyktował tempo. Koko wiele razy powtórzył, jaki zajebisty jest, ale Inui nie odpowiadał. Wzdychał, jęczał, wbijał w skórę chłopaka paznokcie i drapał go po całych udach. Z pewnością na następny dzień zajdzie mu to krwią.
Nie znoszę cię, kurwa wydusił, mocno zaciskając szklane oczy. I chyba po poliku poleciała mu łza. Sam nie wiedział. Mało rzeczy tak naprawdę wiedział.
Tylko to, jak się nazywał i ile miał lat. I że z całego serca nie znosił Koko. I że życzył mu, żeby cały ten jego pierdolony hajs spłonął, jak on płonął do niego.
I że szaleńczo go kochał. To wszystko jest tak pojebane. Skończył. Się i nie tylko. Koko też. Ich świat i oni wszyscy razem wzięci.
Trochę czasu minęło. Ile, nie miał pojęcia. Był tylko on i sufit. On i biały, bialutki sufit. Niegdyś przyklejał na niego fluorescencyjne gwiazdki i liczył je przed snem, ale później wszystkie odpadły i już nie miał czego liczyć. Na co liczyć. Na kogo. Na kogo, bo na siebie na pewno nie mógł.
CZYTASZ
Królestwo Samotnych Dusz ||Kokonui||
Fanfiction❞ W szklistych oczach mieniły mu się krzywdy, odbite piekielną krwią na udach i łazienkowych kafelkach. Pragnął jedynie odrobiny łaski, kilku słów gorętszych od próśb o papierosa i dotyku bardziej cielistego od tego na bliźnie na porcelanowej buzi...