Prolog

320 17 6
                                    


 Stanąłem przed lustrem i przesunąłem dłonią po nagiej twarzy. Sam nie byłem przyzwyczajony do takiego widoku.
Maska z czasem stała się właściwie moją drugą skórą i bez niej czułem się tak, jakby odarto mnie ze wszelkich tajemnic.
Rzuciłem spojrzeniem za okno. Gruba warstwa śniegu zalegała na ulicach już od kilku dni. Mróz ozdobił kąty okien rozmaitymi wzorami, jakby ktoś przez całą noc układał na nich mozaikę z koronek. Latarnie wciąż rozświetlały ulice, a biały puch sypał leniwie.
Gdyby kilka lat wstecz, ktoś wspomniał mi, że będę zmuszony wstawać tak wcześnie by zajmować się swoimi obowiązkami, najpewniej za nic, bym nie uwierzył. Zresztą, nigdy nie aspirowałem tak wysoko.
Choć Konoha zawsze była dla mnie najważniejszym miejscem na świecie, choć czułem się za nią odpowiedzialny, ani przez chwilę nie sądziłem, że ktoś uzna za słuszne, żeby zrobić ze mnie kolejnego Hokage. I nigdy nie brałem pod uwagę, przystać na taką propozycję, wziąć na barki tak potężny obowiązek.
Gdyby tylko Naruto był gotów... Ani przez chwilę nie wahałabym się i oddał mu upragnioną władzę, samemu wracając do prostego życia Shinobi.
Z okna, przez które spoglądałem, widziałem doskonale najwyższy budynek w całej wiosce. Rezydencja Hokage wybijała się dumnie ponad inne dachy.
Jeszcze jakiś czas temu zrównana z ziemią, dziś znów piętrzyła się, by pokazać wielkość tutejszych wojowników. Strzeżona przez całą dobę skrywała tajemnice, których ujawnienie mogłoby doprowadzić do kolejnych wojen.
Westchnąłem ciężko i naciągnąłem maskę na nos. Zbliżyłem się do wieszaka, u którego zaczepiony był biały płaszcz z czerwonymi elementami, oficjalny strój głowy wioski. Nie ubierałem go często i dziś również nie zamierzałem.
Wielu doradców wokół szeptało, że powinien był bardziej szanować swój urząd. Z większą dumą wkładać na siebie strój i rozsiewać wokół aurę podziwu i wielkości. Czyżby jednak zapomnieli, kogo właściwie wybrali na to stanowisko?
Nigdy nie byłem specjalnie spragniony poklasku, podziwu. Wiele prywatnych spraw zachowywałem wyłącznie dla siebie, choć wyciągnięcie ich na światło dzienne mogłoby bezsprzecznie dodać mi splendoru.
Nie wykorzystywałem tego i nie zamierzałem używać autorytetu swej władzy, by ludzie kochali mnie i byli wdzięczni za opiekę nad Krajem Ognia.
Nawet jeśli w tej chwili musiałem dźwigać to brzemię, chciałem robić to po swojemu.
Zamiast płaszcza, wciągnąłem na plecy kamizelkę taktyczną, z dumnym czerwonym napisem brzmiącym Sześć Ogni świadczącym bezpośrednio o tym, jaką pozycję miałem w tym miejscu.
Przewiązałem przez czoło opaskę ochronną z symbolem naszej wioski i zburzyłem palcami siwe włosy, powodując na głowie jeszcze większy nieład.
Szary płaszcz, siwy, gruby szal, pełne buty i byłem gotów w końcu opuścić swój dom.
Oczywiście — gorąco namawiano mnie do tego, bym zajął apartamenty należące do każdego Kage, w trakcie jego kadencji, ale uparcie stanąłem przy swoim, nie widząc potrzeby przeprowadzki.
Słyszałem tysiące razy, że była to przecież kwestia bezpieczeństwa, ale ignorowałem wszystkie podawane mi argumenty, w końcu jeden z oddziałów ANBU i tak śledził mnie, jak cień. Zorientowałem się od razu. Na początku sprawiało mi nawet ubaw, umykanie przed ich bacznym wzrokiem. Wiedziałem, jak wielką panikę musiało to budzić, kiedy mimo rozkazów przełożonych nie mogli chronić swojego Rokudaime.
Teraz nawet to nie sprawiało mi już takiej, gówniarskiej radochy, a i tak najgorsze w tym wszystkim było to, że gdzie bym się nie pojawił, tam z miejsca traktowano mnie z najwyższymi honorami.
Nie lubiłem blichtru, który roztaczało moje stanowisko. W przeciwieństwie do Naruto nigdy nie łaknąłem akceptacji społeczeństwa, nie miałem nadziei na to, że wszyscy poznają mnie od najlepszej strony. W gruncie rzeczy zawsze liczyłem na to, że nie poznają mnie wcale.
Kiedy chłód bijący na zewnątrz uderzył w rozgrzane po nocy ciało, wzdrygnąłem się wyraźnie, ale nie powstrzymało mnie to, przed wyjściem prosto w zimnicę.
Gdyby nie maska, nawet po tak krótkim spacerze, całą twarz czerwoną miałbym od trzaskającego mrozu.
Śnieg skrzypiał pod stopami i mienił się w blasku latarni, przy każdym oddechu z ust umykał obłoczek pary. Choć był ledwie początek grudnia, zima rozgościła się na dobre. Dłonie ubrane w mitenki, schowałem w kieszenie dresowych spodni, nie chcąc, by palce skostniały z przemarznięcia.
Pogoda sprawiała, że nie potrzebowałem choćby kawy. Chłód wdzierał się przez skórę, prosto do wnętrza ciała i rozbudzał je szybciej, niż jakakolwiek kofeina. A uczucie to mogło równać się właściwie tylko z przyrostem adrenaliny w trakcie walki, otrzeźwienie w mgnieniu oka.
Gdzieś w oddali, słońce powolutku wzbijało się ponad horyzont, oblewając niebo najpierw purpurą, później czerwienią i różem, nim jednak dotarłem na miejsce, wciąż było ciemno.

— Hokage-sama — dwaj strażnicy skłonili się głęboko, a ja uniosłem dłoń w geście powitania. Kiwnąłem palcami, aby wyprostowali się porządnie i jak na godnych shinobi przystało, nadal kontynuowali wartę.

Wkroczyłem do pustego holu, światło jarzeniówek zaatakowało nerwy wzrokowe, więc na krótką chwilę, w której odwijałem szalik, przymknąłem powieki, pozwalając oczom, oswoić się z panującą wszędzie jasnością.
Do niedawna spoglądałem na świat tylko jednym okiem, ale odkąd w trakcie czwartej wojny stracił uzyskany przed laty sharingan, mógł swobodnie obserwować wszystko dwojgiem oczu.
Dziwne było to doświadczenie, przynajmniej na początku, kiedy chwilami odruchowo jeszcze zaciągałem opaskę na oko, jak wtedy gdy wciąż aktywny sharingan bezsensownie zużywał, pokłady drzemiącej we mnie czakry.
Ciche echo moich kroków odbijało się od ścian klatki schodowej, kiedy wspinałem się na piętro. Za dnia nie było tu tak spokojnie, pomiędzy poszczególnymi pokojami przedzierali się petenci, a każdy z nich miał do załatwienia sprawy niecierpiące zwłoki.
Teraz jednak, bez większego nadwyrężenia, mogłem dosłyszeć oddech przebywających w budynku strażników.
Zatrzymałem się tuż przed drzwiami do głównego gabinetu, w którym zasiadałem, w którym również odbywały się najistotniejsze obrady. Wchodząc doń, zawsze czułem się tak, jakbym już zaraz miał złożyć w ręce Hokage sprawozdanie z przydzielonych mi obowiązków. Tymczasem, ów tytuł należał do mnie. Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka, z miejsca napotykając znajome spojrzenie.


— Tak wcześnie? Nie mogłeś spać? — Młody mężczyzna w związanych w wysoki kucyk brązowych włosach, spojrzał na mnie znad sterty papierzysk, na których widok, aż cierpła skóra. Zajmował wygodnie należące do mnie krzesło, ale nie mógłbym mieć do niego pretensji. Najwyraźniej został dłużej, niż pierwotnie zamierzał.

— Ja? Jak widzę, ty nie zmrużyłeś oka ani na chwilę — zbliżyłem się do biurka i chwyciłem w palce jeden z formularzy, wzdychając przy tym ciężko. Nie lubiłem tej roboty, ale słowo się rzekło. Nie potrafiłbym również rzucić swoich obowiązków na wszystkich, którzy starali się przynieść mi w nich ulgę. Nie mógłbym później spojrzeć sobie w twarz w lustrze, zresztą... Co innego mi zostało? Piecza nad wioską sprawiła, że nie mogłem opuszczać jej bez wyraźnej konieczności. Nie mogłem ot tak jak dawniej, wybierać się na misje, niezależnie od tego, jakiej rangi by były. Cały mój świat w tej chwili zamykał się wyłącznie w tym pomieszczeniu i osobach, które doń zaglądały.

— Skąd wiesz? Może chrapałem smacznie z głową na twoim biurku, Hokage-sama — Shikamaru wyprostował się i przeciągnął, ale nie miałem wątpliwości, tej nocy nie zasnął ani na chwilę.

Zawsze narzekał na ilość pracy, niezależnie od tego, jak niewiele jej było. Kiedy więc zgłosił się z chęcią wsparcia mnie w moich obowiązkach, trudno było mi uwierzyć w szczerość jego intencji, okazał się jednak... Niezawodny.
Stuknąłem dłonią w kupkę dokumentów, które zdążył przejrzeć i pokręciłem głową.


— A kiedy ty smacznie chrapałeś, to wszystko zdążyły zrobić małe duszki moich poprzedników, co? Idź do domu Shikamaru. Ledwie żyw na nic mi się nie przydasz — gdybym go nie wygonił, siedziałby tu ze mną do kolejnego wieczora, a w domu jego żona i dzieci wyrywałyby sobie włosy z głowy.

Nie miałem ochoty konfrontować się z Temari i brać odpowiedzialność za rozpad młodego małżeństwa. Z drugiej strony, nie miałem serca ganiać Shikamaru, bo wiedziałem doskonale, że chciał przygotować się jak najlepiej do roli doradcy następnego Hokage. A przejęcie urzędu zaplanowałem tuż po mających się odbyć wiosną, egzaminach na genina.
Do tego czasu musiałem dopiąć wszystko na ostatni guzik.
Było to niezbędne, żeby młody Uzumaki mógł przejąć moje stanowisko. Był młody, pełen energii, potrafił porwać za sobą tłumy — mówiąc krótko, był idealnym przywódcą, ale brak mu było cierpliwości, na wszystko to, co od miesięcy spotykało mnie każdego dnia.
Gdybym tylko mógł rzucić to wszystko w diabły, bez cienia poczucia winy...Shikamaru żachnął się, ale wstał z krzesła, chwytając pozostawiony po sobie kubek z kawą. Ruszył przed siebie niespiesznym krokiem i kiedy przystanął przy drzwiach, uniosłem ku niemu spojrzenie.


— I jeszcze jedno, Nara. Jeszcze raz zwrócisz się do mnie w ten sposób, nie odkopiesz się z papierkowej roboty przez tydzień, czy to jasne? — spoglądałem na niego z powagą, ale na usta młodego mężczyzny wpełzł uśmieszek, który doskonale znałem. Leniwy i kpiący lepiej nie umiałbym go opisać.


— Jak sobie życzysz Hokage-sama, wpadnę wieczorem. — Dzieciak wymknął się za drzwi, nim zdążyłem solidnie go opieprzyć, ale taki już był, a ja... Mogłem być mu tylko wdzięczny za to, że starał się pomóc.


Strach na wróbleOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz