3. Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin

507 57 77
                                    

Pół roku później

Przyzwyczaił się do ciszy. Towarzyszyła mu już tak długo, że stała się czymś zupełnie naturalnym. Zero dźwięków miasta. Zero ludzkich głosów. Zero śpiewu ptaków. Jedyny dźwięk jaki raz na jakiś czas się pojawiał, to odgłos podniebnej eksplozji, gdy kawałki księżyca przedzierały się przed atmosferę. Kiedy działo się to nocą, Kot obserwował niesamowity pokaz "fajerwerków". Siadał wtedy na dachu i przyglądał się ognistym kulom szybującym ku ziemi. Czasem obstawiał miejsce, w które uderzą tym razem, ale oczywiście nie miał jak tego sprawdzić, gdy działo się to poza Paryżem. Do tej pory odłamek księżyca spadł w okolicy tylko raz, wybijając niewielki krater poza miastem.

Tak czy owak, była to jego jedyna rozrywka w tym pustym miejscu.

Pogoda rzadko się zmieniała, więc nawet nie wiedział, co stało się z porami roku po Kotastrofie. Niebo zazwyczaj było bezchmurne i miało ten niespotykany szaroniebieski odcień, a słońce przeświecało jakby zza mgły. Zrobiło się raczej chłodniej, ale w formie Białego Kota inaczej odbierał temperatury, więc nie mógł realnie ocenić, czy doprowadził mocą do zmiany klimatu, czy też nie. Zakładał jednak, że tak - skoro zepsuł księżyc i sprowadził apokalipsę na świat, katastrofa klimatyczna była tylko wisienką na torcie.

Najbardziej lubił, gdy znienacka przychodziła ulewa. Potrafił w niej stać godzinami, bez względu na porę dnia czy nocy, unosząc twarz do nieba i pozwalając, by zimny deszcz go obmywał. Czuł się wtedy... żywy. Prawdziwy. Poza tym taka pogoda przypominała mu o Niej. O czarnej parasolce, która raz za razem składała się na ich głowach, ale której za żadne skarby świata nie chcieli wymienić czy naprawić. O spacerach, śmiechu i skakaniu po kałużach, jakby byli małymi dziećmi. Każda kropla szeptała do niego Jej imię.

Marinette... Marinette... Marinette...

I każda boleśnie przypominała o tym, że Jej nie ma.

Tak bardzo pragnął zachować te wspomnienia na zawsze... Zamrozić je w pamięci i odtwarzać bez końca. Ale z dnia na dzień stawały się coraz mniej wyraźne. Odległe. Były jak klatki z filmu, który dawno temu oglądał, którego fabułę znał, ale nie potrafił przypomnieć sobie szczegółów. Zupełnie jakby tamto życie nie było prawdziwe.

I może nie było? Może Ona też nigdy nie istniała? Może to wszystko istniało tylko w jego głowie i teraz nareszcie widział świat takim, jakim w rzeczywistości był?

Biel i błękit. Pustka i cisza.

Bo czy to możliwe, żeby ten zrujnowany, pozbawiony życia świat był kiedyś kolorowy i pełen dźwięków? Każdego dnia Białemu Kotu wydawało się to coraz mniej prawdopodobne. I każda kolejna godzina spędzona w tym miejscu jakby odbierała mu jedno ze starych wspomnień. Utwierdzał się w przekonaniu, że te radosne wizje nie były prawdziwe. A chciał, żeby były. Pragnął tego, co widział oczyma duszy. Ale przyłapał się na tym, że nie pamięta już brzmienia głosu przyjaciół. Twarzy swojej matki. Smaku ciepłych ciasteczek podawanych przez Toma i Sabine. Zupełnie jakby byli tylko jednym z jego snów.

A sny tak szybko odchodzą w zapomnienie...

Jedyne o czym jeszcze nie zapomniał, to jak niebieskie oczy miała jego Księżniczka. Odnajdywał tę barwę wszędzie, gdzie tylko spojrzał. Paryż w jego głowie był bardziej błękitny niż szaro-biały, właśnie z tego względu. Tego jedynego koloru nie chciał zapomnieć - bez względu na to, czy posiadaczka tych oczu była prawdziwa czy też nie.

Ale nie - musiała być prawdziwa. Musiała i tyle. Nie potrafiłby sobie tylko wyobrazić kogoś takiego jak Ona. Wyłącznie te marzenia utrzymywały go jeszcze na powierzchni. Lecz i one blakły i niedługo nic nie powstrzyma szaleństwa. Coraz bardziej przekraczał granicę obłędu i brakowało mu motywacji, żeby się temu opierać.

Biały KotOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz