Dni w szpitalu były monotonne. O ile pierwszego dnia, w którym pozwolili mi jeść, cieszyłam się niemiłosiernie, to z dnia na dzień moja ekscytacja gwałtownie spadała.
Doszłam do takiego momentu, że nawet łóżko stało się dla mnie za twarde, a ściany zbyt puste. I tak wystarczyło mi to, że bez konkretnego powodu nienawidziłam szpitali.
Zaczęła mnie męczyć sama obecność tam, ale wiedziałam, że powrót do domy również nie będzie lekki. Nie mogłam o tym zapomnieć, zwłaszcza, że codziennie odbywałam Cudowne i owocne rozmowy z rodzicami. Przedstawili mi cały pakiet ich zdaniem najlepszych psychologów i terapeutów nie tylko w mieście, ale i w całym stanie.
Nie chciałam tego. Poważnie. Wiedziałam, jak to musiało wyglądać z ich strony, ale ja czułam się przytłoczona i bez tego.
Jedyne, co jakkolwiek mogło mnie cieszyć w tym wszystkim, to obecność kilku osób, a konkretnie tej jednej. Connor i Luke mieli coś w sobie, że potrafili poprawić mi humor, jak nikt inny, zwłaszcza, kiedy byli we dwoje, ale mam na myśli coś innego.
Przez te kilka długich i męczących dni on cały czas tam był. Może poza razem, w którym niemal wypchałam go siłą z budynku, żeby pojechał do domu pożądnie się wyspać i ogarnąć. Zagroziłam, że jeśli tego nie zrobi, to sama wypiszę się ze szpitala i wtedy i tak będzie musiał to zrobić.
Do teraz pamiętam jego spojrzenie, które niemal ciskało we mnie piorunami, ale w końcu postawiłam na swoim. A kiedy wrócił, utwierdziłam się w przekonaniu, że wypchnięcie go stąd było dobrym pomysłem. Wrócił, jak zupełnie inna osoba. Odświeżony i może chociaż odrobinę wyspany.
Nie zliczę czasu, który wytrzymał ze mną, kiedy narzekałam na absolutnie wszystko. Ktoś musiał tego słuchać, a padło na niego, bo siedział ze mną najdłużej.
Ale w końcu nadszedł ten dzień. Dzień, którym przynajmniej względnie wszystko miało wrócić do normalności. Dzień, w którym dostałam wypis ze szpitala.
Oczywiście nie obeszłoby się bez całej listy zaleceń, które dostałam z zadbaniem o swoje zdrowie psychiczne na pierwszym miejscu. Tak to określił genialny lekarz, a tak naprawdę gówno o mnie wiedział. Częściej widywałam pielęgniarki, niż jego, ale na koniec rzecz jasna, doktorek musiał popisać się wiedzą.
- Zadbamy - zapewniła matka, jakby przede wszystkim był to jej interes, a ja nieznacznie wywróciłam oczami.
Jeśli zadba tak, jak robiła to przez ostatnie siedemnaście lat, to naprawdę cudownie. Wyśmienicie. Krzyżyk na drogę.
Wychodziłam z budynku w eskorcie trzech osób, w czym dwóch z nich serdecznie nie miałam ochoty widzieć. Na moje szczęście nie było wśród nich Soph, bo wtedy to w ogóle byłaby mieszanka wybuchowa.
Moi rodzice szli przodem, a ja wraz z najstarszym Henderson byliśmy paręnaście metrów za nimi. Niósł moją torbę, a zważając na to, że była różowa, z trudem hamowałam śmiech.
Sama z siebie nigdy bym jej nie wzięła, ale że rzeczy do szpitala pasowała moją matka, to oczywiście, że wybrała tą najgorszą. Obrzydliwie, jasnoróżową z małym rysunkiem Hello Kitty na boku. Ale chociaż naprawdę dobrze się bawiłam widząc z nią Hendersona.
- Zaraz sama będziesz niosła tą torbę - zagroził widząc mój wyraz twarzy.
- Oj już nie przesadzaj. Do twarzy ci w różowym - zaśmiałam się nie mogąc się powstrzymać.
– Grabisz sobie, Black – uniósł brwi akcentując moje nazwisko.
Cieszyłam się, że przynajmniej narazie, jako jedyny traktował mnie normalnie. Nie głaskał po główce, jak biednego dziecka, ani nie obchodził się ze mną, jak z jajkiem. Czułam się okropnie widząc, jak sztucznie delikatnie próbowali być wszyscy inni, żeby nie daj Boże mnie nie wystraszyć.