2. Do Brysona

52 7 8
                                    

Niechętnie jadłam śniadanie, bo szczerze mówiąc, nowy rok szkolny był dla mnie koszmarem, który miał się zacząć za godzinę.

Nie, żebym nie lubiła chodzić do szkoły, bo uwielbiałam. Tylko ona nie kochała mnie tak, jak ja ją. Głównie nie kochali mnie w niej ludzie, ale na tym mi nie zależało, dopóki ich niechęć ograniczała się do krzywych spojrzeń i niemiłych tekstów pod nosem.

Bo przecież najłatwiej zrobić ofiarę z tego, kto przechodzi załamanie świata.

— W takim tempie nie skończysz do jutra — mama posłała mi spojrzenie pełne politowania. Wywróciłam oczami na tę uwagę i przestałam jeść. Skutecznie zniechęcały mnie tego typu teksty.

— Dzień dobry, kochanie — tata pocałował mnie w policzek, co odwzajemniłam. Porwał resztę mojej kanapki i dokończył za mnie, za co byłam mu wdzięczna.

Żeby uniknąć brata, zabrałam rzeczy i wyszłam wcześniej. Musiałam przecież podjeść do rzeki i wrzucić do niej wczorajszy list.

Pogoda ten ranka nie rozpieszczała, ale nie mogłam też narzekać. Przynajmniej deszcz nie padał tak bardzo, żeby łamać mój parasol kupiony na bazarku za śmieszną cenę.

Kiedy minęłam już przystanek rzeka, ruszyłam dalej pod dom Mallory. Jak tylko wyszła na zewnątrz, wybuchnęłam śmiechem na widok jej miny. To był obraz rozpaczy, którego nie powstydziłby się Da Vinci.

— Wiesz, że nienawidzę deszczu — wydęła usta. — A ty się jeszcze naśmiewasz. To zły omen w pierwszy dzień szkoły.

— Nie wierzę w złe omeny — cmoknęłam w powietrzu. — Za to w absurdalne dodatkowe zajęcia, owszem. Na co zamierzasz się zapisać?

— Pójdę za tobą do piekła, więc... — skrzywiła się. — Będziemy się bawić w robienie garnków razem. Niech żyje glina! — chciała wykonać jakiś ruch ręką, jednak zapomniała, że trzyma w niej parasolkę, w wyniku czego się nią uderzyła.

— Słuchaj, zostałam wczoraj poproszona o opiekę nad najmłodszym z moich sąsiadów. Liczę, że mi pomożesz — powiedziałam, kiedy dotarłyśmy do naszej szkoły.

Była to wybitnie niezorganizowana placówka, ale innej nie było, a miasteczko odgradzała rzeka i lasy, w wyniku czego (dobra, to wina lenistwa) musiałam uczyć się właśnie tutaj.

— Mam jakieś wyjście?

Uśmiechnęłam się szeroko i razem przekroczyłyśmy próg szkoły, od razu kierując się do sekretariatu. Trzeba było załatwić sprawę z garncarstwem od razu.

— Proszę, proszę — moja przyjaciółka wbiła palec w jedno nazwisko na liście. — Czy to nie twój sąsiad?

— Owszem — wydukałam zaskoczona. Oczywiście nie poznałam trojaczków na tyle, aby wysuwać jakieś wnioski (a miałam ich sporo), ale Kai na tej liście wrył mnie w ziemię. Absolutnie nie pasował mi do brudzenia rąk w glinie.

— Który to?

— Ten z czarnymi włosami. — odchrząknęłam, bo pani Richmond sugestywnie uniosła brwi. Najwyraźniej miała dosyć naszego towarzystwa.

— Idę do biblioteki, bo jeszcze pół godziny do zajęć. Widzimy się na... — przyjrzała się swojemu planu lekcji. — Na historii. Buźka! — pomachała i pobiegła, a ja postanowiłam odwiedzić swoją szafkę i sprawdzić, czy przez wakacje nie zadomowiły się w niej pająki.

— Boże — wyrwało mi się. Zapomniałam zabrać z niej książki do chemii, której nienawidziłam. Teraz przyszła mnie znów straszyć, chociaż byłam cwana i specjalnie wybrałam większą ilość jej godzin w poprzednim roku, żeby w tym mieć spokój.

Listy donikądOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz