IX

54 11 4
                                    

Spod płaszcza wyjął zdjęcia. Przetasował i z powrotem równo ułożone rogami wrzucił do schowka w samochodzie. „Jeszcze nie dzisiaj". Oparł tył głowy o zagłówek fotela i siedząc jeszcze chwilę w porsche, patrzył na padającą na maskę smugę światła lampy, która rozjaśniała parking szpitala. Wsłuchiwał się w chlapiący o karoserię deszcz. Na szybie było już pełno kropel, że z trudem widział wejście do budynku. Nie chciało mu się przekręcać kluczyka w stacyjce i włączać wycieraczek, więc miał przed sobą zniekształcony obraz rzeczywistości.

Odwlekał pójście na oddział jak tylko mógł. Wsparł łokcie o kierownicę i wplótł palce we włosy. Wziął głęboki wdech, próbując uciszyć wyrzuty sumienia, które zdzierały mu skórę pazurami.

Oleg miał dużo racji co do Oskara. Ciarki przeszły mu po plecach, gdy przeczytał w pamiętniku matki, co zrobił na jej oczach... On nie miał skrupułów! Tyle dobrze, że pozwolił jej odejść i założyć rodzinę ze Zdrojewskim. To był z jego strony ogromny akt miłosierdzia.

Pociągnął za włosy, jakby bólem próbował przyćmić, strach, który wzbudzał w nim jego biologiczny ojciec. Po powrocie z Bostonu będzie musiał uczestniczyć w zebraniu. Już będzie zasiadał u jego boku, a potem stawiał na wszystkich posiedzeniach... Podniósł rozpłaszczoną dłoń i ze ściągniętymi w gniewie brwiami spojrzał na sygnet. To była pieczęć... Wawrzyniec należał do Oskara, tak naprawdę od zawsze...

Wcześniej zanim Oleg przekazał pamiętniki matki, jeszcze żywił płonną nadzieję, że mógł się przed nim ustrzec. Dzisiaj już wiedział, że i tak prędzej czy później by się o niego upomniał... Jego los został już przesądzony, odkąd się narodził i go porwał... Pewnie później zgarnąłby i Olega, ale gdy dowiedział się o chorobie, dał mu spokój.

Zresztą on do tego świata nie pasował... Miał charyzmę, owszem, ale nie budził postrachu. Choć obaj wyglądali tak samo, to znacząco się różnili. Wawrzyniec umiał wyłączyć serce, gdy pracował mózgiem. Oleg jedno i drugie miał zespolone, dlatego wszyscy go lubili. Zapewne też dlatego Ola za nim tęskniła, bo radością życia potrafił zarażać innych, mimo że stał na skraju urwiska i czekał, aż skała się rozkruszy razem z nim na sobie. Widział przed sobą przepaść, dlatego nie patrzył w dół, ani w górę, tylko na to, co miał obok, by w razie czego się chwycić, chociażby kurczowo trzymającego się urwiska konaru drzewa.

Z kolei Rozner stąpał twardo po ziemi. Patrzył w dół, by przypadkiem nie zlecieć ze skały, a mierzył wysoko. Zagłębiał się we wszystkie techniki, by nie chwytać się spróchniałego drewna, ledwo co trzymającego się podłoża, ale czegoś trwałego i solidnego. Opasał się w talii żelaznym łańcuchem. Gdyby rozkruszył się głaz, na którym stał, zawisnąłby, a później po krążkach wdrapywał się na sam szczyt. Spoglądał ludziom w oczy, przeszywając nie kolor tęczówek, ale głębię źrenicy. Po plamce wspinał się do środka do splotu nerwów, a po nich do mózgu. Tak działał Wawrzyniec. Jednak gdyby nie tragiczna przeszłość, a potem żądza zemsty, pewnie byłby szalonym artystą.

W końcu wyjął ze stacyjki kluczyk i pchnął drzwi. Gdy postawił krok na płytkiej kałuży, od razu usłyszał pluskanie wody. Wychodząc na zewnątrz, zachichotał, bo nogawki miał przemoczone, a włosy już mokły w mżawce. Czuł, jak krople chlastały go po skórze, że aż zadrżał. Uderzały w niego jak nieociosane kamienie.

Z trzaskiem zamknął skrzydło, po czym piknął pilotem i szedł w kierunku wejścia głównego, z którego na bruk padała wiązka światła. Przez wodę się nieco rozmywała. Pociągnął nosem i wchłaniał zapach deszczówki, wilgoci i kwiatowych, damskich perfum.

Wokół rozbrzmiewał echem szelest jego ciężkich kroków i siorbanie wody, bo co rusz wpadał w kałuże. W tafli odbijała się nie tylko jego sylwetka, ale i boki samochodów, czy elewacja szpitala.

Zwodzeni IIIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz