Rozdział 5. Lawendowe małżeństwo

28 7 0
                                    

Dorothy mruknęła i przeciągnęła się leniwie w łóżku.

Obudziła ją ciepła dłoń sunąca od łydki, po kolanie i ku wewnętrznej stronie uda.

Każdy ruch muskał jej najwrażliwsze punkty. Szybciej i szybciej mocniej, aż całe to budowane napięcie wybuchło z mocą tysiąca fajerwerków. Dorothy miała wrażenie, jakby z każdym pulsem jej ciało wysyłało w przestrzeń fale gorącego powietrza.

— Cicho, obudzisz go — jedna z dłoni zasłoniła jej ze śmiechem usta.

Wreszcie oddychając ciężko otworzyła oczy i w ciemnym jeszcze pokoju zobaczyła znajomą, choć rozmazaną sylwetkę.

Przyciągnęła ją do długiego pocałunku.

— Zostań na kawę. Zrobię ci naleśniki.

— Wpadłam tylko na chwilę. Buttons czeka, aż go wyprowadzę. — Mimo słów Betty, Dorothy przyciągnęła ją jeszcze bliżej i całkowicie wciągnęła do dużego, małżeńskiego łóżka. — Naprawdę muszę już lecieć — zaraz kobieta oderwała się jednak od niej z głośnym cmoknięciem. — Przyjdź do mnie na obiad, jak już wrócicie.

Tak jak się pojawiła, Betty bezszelestnie wyszła z domu Beckerów.

Dorothy uwielbiała, kiedy wstępowała tak przed świtem. Betty co rano biegała w okolicy i czasem budziła ją tak, jak dzisiaj, a innym razem wsuwała się tuż obok pod kołdrę. Później brały prysznic i jadły razem śniadanie.

Zupełnie tak, jak normalna para.

Dzisiaj Dorothy musiała wstać jednak sama.

Orgazm rozbudził ją zupełnie, więc w ciemności zsunęła stopy do kapci i wymacała na stoliku nocnym okulary. Zanim się umyła, ułożyła włosy i umalowała, na zewnątrz pierwsze promienie słońca zalewały już ulicę.

Jak każda dobra żona wstawiła kawę i uruchomiła toster.

— Dzień dobry — Raphael wyszedł z gościnnej sypialni. Ogolony, uczesany i ubrany w białą koszulę.

— Dzień dobry. Masło czy dżem?

— Dżem. — Rzadko decydował się na cokolwiek poza truskawkową marmoladą.

Postawiła na stole talerzyki z posmarowanymi tostami, kawę i śmietankę, a następnie usiadła obok męża. Każde z nich podczas jedzenia czytało w ciszy – mężczyzna The Raleigh Time, a ona – Art International.

Sobota. Ulubiony dzień tygodnia Dorothy.

Po śniadaniu Beckerowie zazwyczaj przebierali się w wygodniejsze stroje, wspólnie pakowali sztalugę i farby do bagażnika samochodu, a później jechali razem gdzieś za miasto.

— Może powinniśmy zainwestować w końcu w jakiegoś Jeepa. Nasz Buick zbyt długo nie wytrzyma tego terenu — zauważyła Dorothy, kiedy zjechali z asfaltu na leśną drogę.

Raphael jednak nie odpowiedział.

— Wszystko w porządku? Jesteś dzisiaj strasznie cichy.

— Przepraszam, tak. Myślami jestem już na jutrzejszym kazaniu.

Dorothy pokiwała głową.

— A co z Collinsem? — ożywiła się. — W czwartek wieczorem wróciłeś w dziwnym humorze, a później zapomniałam zapytać.

Mężczyzna sapnął ciężko i potarł skroń.

— To nic takiego. Jak każdy, kto do mnie przychodzi, ma jakieś swoje problemy, a ja zobowiązałem się mu pomóc.

I nie wódź nas na pokuszenieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz