Dorothy mruknęła i przeciągnęła się leniwie w łóżku.
Obudziła ją ciepła dłoń sunąca od łydki, po kolanie i ku wewnętrznej stronie uda.
Każdy ruch muskał jej najwrażliwsze punkty. Szybciej i szybciej mocniej, aż całe to budowane napięcie wybuchło z mocą tysiąca fajerwerków. Dorothy miała wrażenie, jakby z każdym pulsem jej ciało wysyłało w przestrzeń fale gorącego powietrza.
— Cicho, obudzisz go — jedna z dłoni zasłoniła jej ze śmiechem usta.
Wreszcie oddychając ciężko otworzyła oczy i w ciemnym jeszcze pokoju zobaczyła znajomą, choć rozmazaną sylwetkę.
Przyciągnęła ją do długiego pocałunku.
— Zostań na kawę. Zrobię ci naleśniki.
— Wpadłam tylko na chwilę. Buttons czeka, aż go wyprowadzę. — Mimo słów Betty, Dorothy przyciągnęła ją jeszcze bliżej i całkowicie wciągnęła do dużego, małżeńskiego łóżka. — Naprawdę muszę już lecieć — zaraz kobieta oderwała się jednak od niej z głośnym cmoknięciem. — Przyjdź do mnie na obiad, jak już wrócicie.
Tak jak się pojawiła, Betty bezszelestnie wyszła z domu Beckerów.
Dorothy uwielbiała, kiedy wstępowała tak przed świtem. Betty co rano biegała w okolicy i czasem budziła ją tak, jak dzisiaj, a innym razem wsuwała się tuż obok pod kołdrę. Później brały prysznic i jadły razem śniadanie.
Zupełnie tak, jak normalna para.
Dzisiaj Dorothy musiała wstać jednak sama.
Orgazm rozbudził ją zupełnie, więc w ciemności zsunęła stopy do kapci i wymacała na stoliku nocnym okulary. Zanim się umyła, ułożyła włosy i umalowała, na zewnątrz pierwsze promienie słońca zalewały już ulicę.
Jak każda dobra żona wstawiła kawę i uruchomiła toster.
— Dzień dobry — Raphael wyszedł z gościnnej sypialni. Ogolony, uczesany i ubrany w białą koszulę.
— Dzień dobry. Masło czy dżem?
— Dżem. — Rzadko decydował się na cokolwiek poza truskawkową marmoladą.
Postawiła na stole talerzyki z posmarowanymi tostami, kawę i śmietankę, a następnie usiadła obok męża. Każde z nich podczas jedzenia czytało w ciszy – mężczyzna The Raleigh Time, a ona – Art International.
Sobota. Ulubiony dzień tygodnia Dorothy.
Po śniadaniu Beckerowie zazwyczaj przebierali się w wygodniejsze stroje, wspólnie pakowali sztalugę i farby do bagażnika samochodu, a później jechali razem gdzieś za miasto.
— Może powinniśmy zainwestować w końcu w jakiegoś Jeepa. Nasz Buick zbyt długo nie wytrzyma tego terenu — zauważyła Dorothy, kiedy zjechali z asfaltu na leśną drogę.
Raphael jednak nie odpowiedział.
— Wszystko w porządku? Jesteś dzisiaj strasznie cichy.
— Przepraszam, tak. Myślami jestem już na jutrzejszym kazaniu.
Dorothy pokiwała głową.
— A co z Collinsem? — ożywiła się. — W czwartek wieczorem wróciłeś w dziwnym humorze, a później zapomniałam zapytać.
Mężczyzna sapnął ciężko i potarł skroń.
— To nic takiego. Jak każdy, kto do mnie przychodzi, ma jakieś swoje problemy, a ja zobowiązałem się mu pomóc.
![](https://img.wattpad.com/cover/361868336-288-k779390.jpg)
CZYTASZ
I nie wódź nas na pokuszenie
RomantikLato, rok 1957. Dzielnica Glenwood w Raleigh. Policjant John Collins z żoną Mildred od miesięcy starają się o dziecko, niestety bezskutecznie. Aby rozwikłać ten problem, oddają się w ręce "cudotwórcy od związków", pastora Raphaela Beckera, który wkr...