Rozdział 8. Jesteśmy w lesie

21 4 4
                                    

Na początku nienawidził czwartków.

Ociągał się z wyjściem z domu do ostatniej chwili.

Z czasem jednak stwierdził, że nie były takie złe.

Kiedy John Collins rozmawiał z pastorem o swoich problemach, niejednokrotnie miał ochotę zwymiotować. Wyciąganie z siebie jakichś głęboko skrytych myśli było rzeczywiście niemal jak wymiotowanie. Cieszył się, że przy tych spotkaniach towarzyszyła im whiskey – alkohol rozplątywał mu język i chował gdzieś ten strach przenikający czasem mężczyznę do samej kości.

A potem John wychodził z kancelarii lżejszy o 40 funtów, bardziej wyprostowany i trzeźwiejszy niż kiedykolwiek wcześniej.

Z czasem nawet zaczął w pewien sposób tolerować intymne pytania Beckera o swoich "grzesznych myślach" albo "staraniach o spełnienie marzeń Mildred". Jeśli pomagały Johnowi bezpośrednio po rozmowie i miały przyczynić się do jego całkowitego powrotu do zdrowia psychicznego, to warto było odpowiadać na nie szczerze.

Komunia też nie była taka straszna, chociaż gdy pierwszy raz usłyszał o jedzeniu czyjegoś ciała i piciu krwi, miał ochotę powiadomić swoich przełożonych na posterunku policji.

Co więcej, po kilku tygodniach policjant miał wrażenie, że pastor szczerze go polubił.

Kiedy po raz pierwszy padła wzmianka o wspólnej wycieczce, John sądził, że to tylko puste grzeczności. Raphael jednak co jakiś czas nagabywał go o wyjazd.

Aż w końcu ustalili szczegóły i pewnego wolnego dnia Collins przed świtem obudził Bena, aby ruszyć na szlak.

Chłopak nie ociągał się ze wstawaniem i ubieraniem wygodnych ubrań. Zupełnie jak pastor, Ben suszył mu głowę odkąd tylko John wspomniał o tym pomyśle.

— Myślisz, że zobaczymy łosia? Albo wilki? — pytał chłopak, gdy samochód ruszył z podjazdu Collinsów przez poranną mgłę w kierunku Oxford Road. Na miasto spadały dopiero pierwsze pomarańczowe promienie wschodzącego słońca.

— Nie mam pojęcia — przyznał mężczyzna zgodnie z prawdą. — Na pewno jakieś wiewiórki.

Ben machnął ręką.

— Po co miałbym jechać do lasu, żeby zobaczyć wiewiórki? Wystarczy, że wyjrzę przez okno na jakiekolwiek drzewo.

John zaśmiał się. Czasami zdumiewało go, jak bardzo Ben do niego się upodabniał.

Kilka minut później stali już pod domem Beckerów.

Dokładnie tak, jak się umówili, czekali w aucie, by nie zbudzić Dorothy.

Jednak czas mijał, ale Raphael się nie pojawiał.

— Może zapomniał? — podsunął Ben.

— Może zaspał — westchnął John. — Zaczekaj tutaj.

Policjant wysiadł i przeszedł do frontowych drzwi, z dala od drogi do kancelarii, którą tak dobrze znał.

Ze środka słychać było dźwięki muzyki – przynajmniej pastor nie spał.

John zapukał.

Zero odpowiedzi.

Klamka łatwo ustąpiła pod naporem jego dłoni. Nagle poczuł się, jak w pracy. Jakby skradał się do jakiegoś rzezimieszka. Nic dziwnego – muzyka jako jedyny dźwięk w powietrzu była dość niepokojąca. Żadnych kroków, odgłosów szurania ani nucenia.

— Ray? — zapytał, przestępując powoli przez próg.

Instynkt policjanta wziął nad nim górę – przeszedł korytarzem do kuchni, z której wydobywała się muzyka.

I nie wódź nas na pokuszenieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz