Rozdział 7. Mokra farba

32 5 0
                                    

Mildred oglądała kolejną powtórkę "Lucy", chociaż powinna była sprzątać.

Siedziała na brzegu kanapy w fartuszku, z miotełką do kurzu w jednej dłoni i papierosem w drugiej. Trudno było jej oderwać oczy od ekranu, zwłaszcza kiedy powinna zajmować się czymś innym.

Dzisiaj miał przyjść ktoś z firmy budowlanej, którą zatrudniła do małego remontu w salonie.

Ostatnio, im więcej Mildred spędzała tu czasu, tym bardziej miała wrażenie, że się dusi. Szarość ścian przypominała jej o kurzu, a wyblakły odcień sprawiał, że chciała uciec, gdzie pieprz rośnie.

Na szczęście John nie czekał, aż wywierci mu dziurę w brzuchu i dość łatwo przystał na propozycję zmian. Może tak samo da się namówić na wymianę mebli, aby Mildred w końcu pokazała Betty Anderson, że ona też może mieć piękny salon.

Tak, po remoncie urządzi przyjęcie, grilla. I niby mimochodem wszystkim im pokaże.

Uśmiechała się na samą myśl o ich głupich minach.

Idealnie byłoby, gdyby na przyjęciu mogła też pochwalić się ciążą...

Nie mogłaby znieść wtedy zapachu mięsa i węgla.

Wszystko przez te nudności.

Z rozmyślań Mildred wyrwał Ben siadający obok na kanapie.

— A co ty tutaj robisz? — zaciekawiła się. — Prawie dorosły chłopak nie powinien siedzieć w domu w środku dnia latem.

— Peggy poszła do siebie na lunch — wyjaśnił, zajadając się ciastkiem.

Kobieta z irytacją popatrzyła na jego pełne okruchów usta.

— Ciastka są dla robotników. Zaraz będą. — Pomyślała przez chwilę i dodała: — Proszę, nie baw się z tą Peggy w jakieś głupie zabawy. Jeśli zajdzie w ciążę, obydwoje najemy się wstydu co nie miara.

Buzię Bena wykrzywił grymas.

— Mamo, ja mam dwanaście lat.

— Skąd ja mam wiedzieć, co wam chodzi po tych pustych, dwunastoletnich głowach, skoro tak bardzo kochacie tego waszego obleśnego Elvisa?

Ben jednym kęsem dokończył ciastko.

— To ciekawe, że jeśli robię coś złego, to jestem "prawie dorosły", a kiedy proszę cię o coś normalnego, to nagle gówniarz ze mnie.

— Przestań pyskować do matki — powiedziała niewzruszona. — Znowu chodzi ci o papierosy?

Chłopak wzruszył ramionami. W tym samym momencie usłyszeli dzwonek do drzwi.

— Idź, otwórz — poleciła.

Mildred odłożyła miotełkę do kurzu i zdjęła fartuszek, pod którym miała codzienną sukienkę. Wyłączyła telewizor i wyszła do przedpokoju, aby powitać mężczyznę z firmy budowlanej. Od razu przemknęło jej przez myśl, że powinna była założyć ładniejszą lub nowszą sukienkę.

— Dzień dobry, Frank McCook.

— Mildred Collins, dziękuję, że zjawił się pan z tak krótkim wyprzedzeniem, zależy mi na jak najszybszym rozpoczęciu pracy.

Gdyby nie wiedziała, że McCook jest właścicielem lokalnej firmy budowlanej, nie chciałaby minąć go na ulicy. Wyglądał na jednego z tych nowojorskich beatników.

Co chciał osiągnąć brodą i długimi, chociaż zaczesanymi schludnie do tyłu, włosami? Przeciw czemu się buntował?

— Mamo? — Stojący za gościem Ben wskazał na papierośnicę Mildred z pytającym wyrazem twarzy.

I nie wódź nas na pokuszenieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz