Ray smakował jak whiskey i papierosy.
Dopiero kiedy od siebie oderwali, John zauważył, jak mocno serce tłukło mu się o żebra.
Dawno nie zrobił czegoś tak ryzykownego.
— John, nie rozumiesz... — pastor unikał jego wzroku, jak tylko potrafił. — Nie wiesz, jak to wyglądało.
— A więc opowiedz mi. Spraw, żebym zrozumiał, przez co przeszedłeś.
John odruchowo spojrzał na pustą już butelkę whiskey. Jeżeli opowiadanie o tych przeżyciach było rzeczywiście trudne, warto byłoby postarać się o więcej alkoholu.
— Przejdźmy do salonu. Powinniśmy mieć jeszcze coś w barku. Dorothy nie ma w domu.
Zatem w kompletnej ciszy wyłączyli światła, zamknęli kancelarię i skierowali się do głównego wejścia do domu Beckerów.
John był wdzięczny za wczesne, jesienne zachody słońca. Latarnie przy ulicy nie rozświetlały przestrzeni na tyle, by ktoś mógł widzieć go wchodzącego za Rayem o tak późnej godzinie.
Widok kuchni przypomniał policjantowi o tym, kiedy był tu ostatnio. O Dorothy z głową pomiędzy udami Betty Anderson.
Nie skupiał się jednak na tym wspomnieniu. Przy akompaniamencie kroków na linoleum skierował się za Rayem do salonu urządzonego na czerwono. Pastor zdjął sznurowane półbuty i rozsiadł się wygodnie na kanapie. Podkulił nogi, a dłonie położył na kolanach.
John nigdy nie widział go w tak swobodnej pozycji. Wydawał się mniejszy i młodszy.
Policjant otworzył mały barek. Szafka była jednak zupełnie pusta, mężczyzna zajął więc miejsce po drugiej stronie kanapy.
Okazało się, że Ray nie potrzebował więcej alkoholu, aby powiedzieć mu o wszystkim.
O tym, jak zakochał się jako nastolatek. O tym, jak rodzice nakryli go w łóżku z innym chłopcem. O tym, jak wysłali go w wakacje na obóz, który miał go wyleczyć.
O tym, jak podłączano go do kroplówki z trucizną, kiedy za długo patrzył na drugiego nastolatka.
O tym, jak musiał rozebrać się do naga i pod okiem podopiecznego dotykać równie przerażoną dziewczynę z sąsiedniego obozu. I jak musiał pozwolić jej dotykać siebie.
O tym, jak osoby, którym się nie polepszało, zostawały na obozie na dłużej. Czasem ślad po nich ginął. Czasem kończyły w szpitalach psychiatrycznych albo więzieniach.
O tym, jak przed jesienią poczuł się o wiele lepiej.
O tym, jak Ray odnalazł Boga i powołanie.
O tym, jak po latach nawiązał ponownie kontakt z Dorothy i o ich pomyśle.
Cisza po jego opowieści była ogłuszająca.
— Kurwa mać. Rzeczywiście nic nie rozumiałem — powiedział w końcu John.
Ray odchrząknął i odetchnął głęboko.
— Dzięki za wysłuchanie. Podejrzewam, że pomoc z twoją "terapią" przywróciła mi pamięć o tych zamierzchłych czasach. Przepraszam, że wszystko skomplikowałem. To nie twoja sprawa.
— Przestań. Jedziemy na tym samym wózku — odparł John. — Cóż, może ja stoję w nim tylko jedną nogą, ale zawsze to coś.
Ku zaskoczeniu policjanta głupi żart zdołał rozbawić pastora. Mężczyzna odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się głośno, beztrosko jak małe dziecko.
CZYTASZ
I nie wódź nas na pokuszenie
RomanceLato, rok 1957. Dzielnica Glenwood w Raleigh. Policjant John Collins z żoną Mildred od miesięcy starają się o dziecko, niestety bezskutecznie. Aby rozwikłać ten problem, oddają się w ręce "cudotwórcy od związków", pastora Raphaela Beckera, który wkr...