rozdział dwunasty

707 49 76
                                    

Gonzalez: będziemy po ciebie za dwie minuty

Gonzalez: jedziemy Cytryną

Gonzalez: jeśli zobaczysz na parkingu dwudziestoletniego, wściekle żółtego poloneza z gumowym kurczakiem przymocowanym do maskownicy, to będziemy my.

Gonzalez: o nic więcej nie pytaj

– Co? - zmarszczyłem brwi, gapiąc się z wymalowanym na twarzy niezrozumieniem w ekran trzymanego w dłoni telefonu. – Co to, kurwa, jest polonez?

Na odpowiedź nie musiałem długo czekać, a dwie minuty w rzeczywistości okazały się być dwoma sekundami - nawet nie zdążyłem się dobrze zorientować kiedy na parking przed moim blokiem wjechała soczyście kanarkowa strzała, która choć lata świetności z całą pewnością miała już dawno za sobą, to w zakręt wpadała jak dzik w żołędzie i warczała tak głośno, że nowe BMW jakie tego wieczora miał zamiar zaprezentować nam podczas swojej domówki Torre mogło się schować. Patrzyłem jak licząca sobie zapewne tyle samo lat co ja żółta puszka zostawiając za sobą tylko siwy dym sunie na parking o mały włos nie potrącając przy tym jednej z moich sąsiadek i zatrzymuje się przy mnie, a jej kierowca daje po hamulcach tak mocno, że aż dźwięczy mi w uszach.

It's Zocha, bitch - rzucił próbując przekrzyczeć dudniące w głośnikach Just Dance Lady Gagi siedzący z tyłu Pedri i otworzyszy sobie okno korbką, wystawiając przez nie łokieć sparafrazował słynną scenę z piątego sezonu Biura. – Zamawiał pan może suczki na wieczór?

– To jest Cytryna? - uniosłem pytająco brew.

– W całej swojej okazałości! Prawda, że piękna?

Patrzyłem jak Pedro wyciąga dłoń na zewnątrz i czule klepie tego starego gruchota po jego tylnych drzwiach, niemalże od razu dostając za to srogi opierdol w języku, którego nie znałem.

– To jak? Wsiadasz do środka czy biegniesz za samochodem?

Bez zbędnych ceregieli obszedłem auto od tyłu, a krytycznie oceniwszy pozostawioną mi przez przyjaciół ilość miejsca z trudem wpakowałem się do środka na miejsce znajdujące się za kierowcą i mając kolana wyżej niż łeb zapiąłem na wdechu pas bezpieczeństwa, rozglądając się po wnętrzu tej kapsuły czasu - a wierzcie mi na słowo, było się czemu przyglądać. Będąc w kompletnym szoku przesunąłem wzrokiem po miękkich, wykonanych z pstrokatego materiału siedzeniach, dyndającej przy lusterku wstecznym pluszowej podobiźnie Eltona Johna, obitej różowym futerkiem kierownicy oraz niewielkiej, leżącej na desce rozdzielczej ręcznie robionej serwetce, kończąc na wyszczerzonym, wyciągającym w moim kierunku wytatuowaną rękę szatynie siedzącym pośrodku tylnej kanapy między mną a Gonzalezem.

– Jestem Nicola - powiedział, potrząsając moją dłonią z wyraźnym entuzjazmem. – Nicola jak Nicola, nie Nicol, Nicolaus, ani tym bardziej nie jak Nicoletta. Po prostu Nicola.

– Fermin - odparłem więc, pomimo raczej kiepskiego nastroju siląc się na uśmiech. – Po prostu Fermin.

– A to babcia Zosia - zaszczebiotała roześmiana Daniela, po czym wskazawszy na kierującą autem kobietę odpięła swój pas i objęła moją szyję rekoma tak mocno, że na krótką chwilę zabrakło mi tlenu, a oczy zaszły ciemnymi mroczkami.

– Czy... czy to aby na pewno bezpieczne? - głośno przełknąłem ślinę, z pewną dozą ostrożności spoglądając na staruszkę operującą w przerwach od kopcenia fajki za oknem gałką od zmiany biegów. – Wiecie, nie chcę podważać niczyich kompetencji, ale ta pani wygląda jakby...

– Jakby co, gówniarzu?!

Widząc palące spojrzenie bacznie obserwującej mnie w lusterku wstecznym babci Danieli momentalnie poczułem jak po krzyżu spływa mi struga zimnego potu, koszulka zaczyna lepić się do pleców, a dłonie aż trzęsą się ze stresu.

same old love | ferminOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz