rozdział drugi

729 55 48
                                    

Według wybijającego właśnie pełną godzinę, wciąż leżącego gdzieś pośród książek w jednym z kartonów zegarka, była punkt ósma.

Słońce zaglądało do mojej sypialni przez starą, zakurzoną firankę, beztrosko łaskocząc mnie po nosie ostrą strugą światła, rozłożona na swoim ulubionym legowisku Sky chrapała niczym stara lokomotywa, nad głową nieustannie krążyła mi natrętna mucha, wokół unosił się zapach mieszanki stęchlizny, psiej karmy i czegoś na kształt tęsknoty za domem, a ja pomimo ośmiu godzin snu czułem się zmęczony bardziej niż kiedykolwiek.

Uniosłem najpierw jedną powiekę, powoli przyzwyczajając oczy do panującej wewnątrz jasności, lecz pożałowałem tego już ułamek sekundy później mając wrażenie, że kolejny z padających na moją pościel promieni chce wypalić mi źrenice. Stęknąłem męczeńsko, po czym przycisnąłem sobie poduszkę do twarzy i obróciłem się na brzuch, licząc jeszcze na choćby kilka minut nieprzerwanego snu.

– Cel został namierzony, wszystkie jednostki do ataku! - usłyszałem tuż nad swoim uchem, chwilę później zostając przygnieciony przez coś ciężkiego. – Kowalski, raport taktyczny!

Krzyk uwiązł mi w gardle, a łapczywie próbując wziąć choćby najmniejszy oddech zacząłem miotać się w pościeli niczym wyrzucona na brzeg rozdymka, chociaż w starciu z tłukącym mnie ze wszystkich stron poduszką napastnikiem zdało się to na nic.

– Uwaga załoga, będzie mówił wasz kapitan, czyli ja! - dobrze znany damski głos wydarł mi się prosto do ucha, parafrazując słynne słowa Skippera z drugiej części Madagaskaru. – Mam dobrą i złą wiadomość! Dobra jest taka, że zaraz lądujemy...

– A zła, że awaryjnie - jednym zwinnym ruchem zrzuciłem mojego oprawcę z pleców i przyszpiliłem go (a raczej ją) do materaca. – Linie lotnicze Pingwin polecają się na przyszłość.

– A mówią, że pingwiny nie umieją latać - sapnęła leżąca pode mną brunetka, po czym złośliwie uszczypnęła mnie w udo, zanosząc się głośnym śmiechem. – Ty głupi dzbanie, nawet nie napisałeś, że wracasz!

– Co ty tu, do cholery, robisz?!

– Wciąż nie wymieniłeś jeszcze starych zamków, prawda? - dziewczyna z typową dla siebie miną gałgana pomachała mi przed nosem całym pękiem zapasowych, ozdobionych metalowym breloczkiem w kształcie piłki kluczy do mojego mieszkania, jaki podarowałem jej swego czasu w przypadku sytuacji awaryjnej. – Jak mogłeś do mnie nie zadzwonić?!

– Zupełnie o tym zapomniałem - stęknąłem ciężko przecierając dłonią zmęczone oczy, jakby miała być to odpowiedź na oba pytania szeroko uśmiechniętej Siry. – Hej, to nadal nie jest pretekst żeby włamywać się do mojego domu!

– Stary, żałuj, że nie widziałeś swojej miny! - zarżała wesoło, trąciwszy mnie łokciem w ramię. – Mało brakowało, a zrobiłbyś pod siebie ze strachu!

– To wcale nie było zabawne.

– Było cholernie zabawne! - Martinez podrapała za uchem Sky, mojego prywatnego psa obronnego, który bez najmniejszego zawahania opchnąłby mnie Arabom na targu za dwa smaczki i pół kilo puszki z królika. – Rany, Fermi, jak ja się za tobą stęskniłam!

To powiedziawszy rzuciła mi się na szyję, raz jeszcze z głośnym hukiem przewracając nas oboje na łóżko. I choć z boku musiało wyglądać to nieco dwuznacznie, chowając twarz w jej długich, wiecznie pachnących lawendą włosach byłem dozgonnie wdzięczny za to, że wciąż mogłem trzymać tę szajbuskę w ramionach i nazywać ją swoją najlepszą przyjaciółką - a wierzcie mi, na przestrzeni lat stosunki pomiędzy nami... cóż, bywały różne.

same old love | ferminOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz