rozdział czternasty

475 38 16
                                    

Ten dzień miał być zupełnie inny niż wszystkie poprzednie.

Kiedy mój telefon zadzwonił po raz pierwszy, wiszący na przeciwległej do łóżka ścianie zegar wskazywał kilkanaście minut przed piątą nad ranem. Na zewnątrz powoli zaczynało już świtać, pierwsze promienie słońca wpadały do mojej sypialni przez niedomknięte rolety, na rosnącym pod moim oknem drzewie swój koncert miała właśnie para tych irytujących zielonych papużek, których pełno było w całej Barcelonie, a wiercąca się na swoim posłaniu Sky biegła chyba we śnie za nieistniejącą parówką. Nieprzytomnie uniosłem najpierw jedną powiekę, a później drugą zastanawiając się kto ma czelność budzić mnie o tak nieludzkiej godzinie, lecz błądząc jeszcze gdzieś na granicy snu i rzeczywistości postanowiłem to zignorować - dopóki, rzecz jasna, dosłownie pół minuty po tym nie rozbrzmiał on po raz kolejny. Czując jak skroń pulsuje mi w rytmie dzwonka po omacku pochwyciłem swojego Iphone'a w dłoń i nawet nie spojrzawszy na ekran przesunąłem palcem po zielonej słuchawce, nie kryjąc przy tym swojego zirytowania:

– Ferran, ty skończony kretynie, jeśli dzwonisz do mnie o tej porze tylko po to by zapytać czy pingwiny mają kolana, to...

– Och, przecież już dawno udowodniono naukowo, że je mają - słysząc po drugiej stronie wyraźnie rozbawiony, a przy tym zupełnie niepodobny do jękliwego charkotu tego idioty głos aż podniosłem się do pozycji siedzącej, nie wiedząc czy jest to tylko sen na jawie, czy może najprawdziwsza rzeczywistość. – Śpisz?

Nie, powieki od dołu oglądam - kusiło mnie by odpowiedzieć, jednak ociężale podniósłszy swoje leniwe cielsko na jednym łokciu w porę ugryzłem się w język i przetarłem dłonią twarz, próbując złapać ostrość widzenia w panującym w mojej sypialni półmroku.

– Dallas, jest piąta rano. Jak myślisz, co normalni ludzie robią o tej porze?

– Nie wiem, może na przykład patrzą w sufit i rozmyślają nad tym jakiego argumentu powinni użyć w kłótni z mamą w marcu dwutysięcznego dwunastego roku? - oczyma wyobraźni widziałem już jak blondynka podejrzliwie unosi swą brew. – Będę po ciebie za dziesięć minut.

– Ciebie też było miło usłyszeć, dobra... Czekaj, co? - o mały włos nie zadławiłem się własnym językiem, a wybudzona z drzemki życia Sky oceniającym wzrokiem spojrzała na mnie jak na skończonego debila. – O czym ty w ogóle mówisz?

– Pamiętasz to, co powiedziałeś wczoraj?

– O tym, że bez wahania naklepałbym temu frajerowi Viniciusowi gołymi rękoma i pod osłoną nocy zakopał jego truchło w lesie? - przełknąłem ślinę tak, że aż zalgnęło mi w uszach. – Jezu Dallas, nie mówiłem poważnie.

– Nie chodzi o to, idioto - po drugiej stronie rozległo się pełne zniecierpliwienia westchnienie. – Miałam na myśli to kiedy mówiłeś, że chciałbyś jeszcze kiedyś zobaczyć wschód słońca pływając na SUPie.

Raz jeszcze sięgnąłem pamięcią do poprzedniej nocy i na samo wspomnienie bliskości Dallas poczułem niesamowicie przyjemne mrowienie w ustach.

– Co?

– Pstro - mlasnęła z przekąsem, choć jej głos został niemalże stłumiony przez donośne trzaśnięcie drzwi, cichy warkot silnika oraz właśnie rozbrzmiewający w głośnikach refren Deja Vu Olivii Rodrigo. – Masz dokładnie dziewięć minut na to żeby wcisnąć tę chudą dupę w kąpielówki, zjeść śniadanie i zejść na parking, albo pojadę tam sama.

– Poczekaj - usiadłem na łóżku, zupełnie ignorując okrutne skrzypnięcie jakie wywołał pod ciężarem mojego ciała przywieziony jeszcze z wynajmowanego w Linares pokoju stary materac. – Przecież dziś przed południem mam trening, nie mogę od tak sobie...

same old love | ferminOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz