— Nie…
— Jak to nie!? Przecież… — Zatrzymał się gwałtownie, gdy szybko pokazałem mu pierwiastek, który przeoczył, a przez to nie zapisał go, zaś to wszystko doprowadziło do tego, że miał źle rozwiązane równanie.
Ned spojrzał na mnie załamanym wzrokiem, na co specjalnie wyszczerbiłem się tak mocno, że poczułem ból w kościach policzkowych.
— Au… — Jęknąłem, powracając do swojego naturalnego wyrazu twarzy, masując obolałe miejsce na policzku.
Ciemnowłosy zaśmiał się kręcąc lekko głową.
— To znak, że za mało się uśmiechasz.
— To nie znak, że za mało się uśmiecham, tylko przyczyna tego. — Sprostowałem, na co kolega przewrócił oczami.
— Zrobiłeś się bardziej wyszczekany. — Prychnąłem specjalnie, wiedząc, że najprawdopodobniej on tylko żartuje. Chyba. — I w sumie taki jesteś lepszy. — Ha!
— Dobra, dobra, rób to jeszcze raz. — Rozkazałem, patrząc na jego błędne równanie.
Leeds niechętnie wrócił do roboty i tym razem poprawnie wszystko zapisał.
Ćwiczyliśmy jeszcze niecałe pół godziny, po czym obaj zaczęliśmy się zbierać, a na końcu ruszyliśmy w swoje strony.
Myślałem, że tą lekko ponad godzinę, którą przeznaczyłem na tłumaczenie koledze chemii, zmarnuje i będę się nudził i może niepotrzebnie denerwował. A od początku nie było tak ani trochę.
Moja relacja z Ned'em, była chyba naprawdę dobra.
Szybkim krokiem przeszedłem przez ulicę, idąc w już bardzo dobrze znane mi miejsce.
Zaczynało być to taką moją rutyną. I szczerze naprawdę podobało mi się to.
Telefon schowałem do plecaka, który zaś schowałem za kontenerem. Ostatnio udało mi się naprawić urządzenie, było to trochę trudne, ale przynajmniej działał. I woląc nie ryzykować, że znowu się popsuje, zostawiałem go ze wszystkimi rzeczami w torbie.
Już po kilku minutach, przyklejałem się do szyb wieżowca, obserwując stamtąd Nowy Jork. Słońce pięknie oświetlało tętniące życiem miasto.
Można powiedzieć, że ostatnio zrobiłem się nieco popularny. No dobra, może nie nieco, a naprawdę mocno.
Zacząłem bujać się nad ulicami, co jakiś czas, wystrzelając sieć do góry, dopiero gdy byłem prawie przy samej ziemi.
Ostatnio usilnie próbowałem znaleźć tamtego stwora, ale nie za bardzo mi to wychodziło. Albo źle szukałem, albo ten gdzieś się rozpływał, gdy tylko zobaczył, że go widzę. Bo może i nieraz udało mi się go gdzieś dostrzec, to on po prostu uciekał, co niezwykle mnie frustrowało.
Kucnąłem na dachu jednego z budynków w jednej z niezbyt przyjaznych dzielnic w Queens, obserwując co rusz przechodzących ludzi.
Niedaleko mnie był bank, dlatego postanowiłem przelecieć się koło niego. Jak się okazało, ci którzy właśnie go obrabiali, nie mieli dzisiaj szczęścia.
Czterech mężczyzn, poubieranych bardzo podobnie, z przewagą czarnego, żwawo wkładało coś do worków, a tym czymś najprawdopodobniej były pieniądze.
Dziwiło mnie to, że nie zadzwonił żaden alarm ani nic.
Wylądowałem niedaleko wejścia, a następnie zacząłem szybko, ale kompletnie niesłyszalnie biec do wejścia, wcześniej dzwoniąc na policję.
CZYTASZ
Spider-man | Nie potrzebuje pomocy.
FanfictionCześć, jestem Peter Parker i jestem nikim. Peter Parker według samego siebie oraz ludzi którzy mieli okazję go poznać, był przeklęty, i to w dosłownym sensie. Trzynastoletni chłopiec, który w swoim tak krótkim życiu przeżył zdecydowanie za dużo...