34. " Kocham go. "

709 39 11
                                    

Trzy. Niemal trzy miesiące zajęło mi by namówić tą małą złośnicę na randkę. Wypierała się tak długo, że aż w końcu postanowiłem zmienić taktykę i zamiast pytać się jej czy pójdzie ze mną na randkę, zwyczajnie postanowiłem ją wyciągnąć na kolację. A, że wprost uwielbiała świąteczny klimat to najodpowiedniejszy wydawał się być grudzień. Z namowami jej to i tak w sumie dobrze, że jeszcze w tym samym roku się udało. W najgorszym to byśmy dopiero za rok szli jak nie później.

Na cały ten czas oczekiwania, nałożyła się dodatkowo część związana z promocją naszej nowej płyty, a co za tym idzie wyjazdy i moje rzadsze przebywanie w domu, w którym zresztą musiałem ją zostawić. Ale warto było namówić dziewczyny by już nie wracały do siebie. Z Jus poszło nad wyraz szybko, z Lou trochę trudniej ale kto jak nie jej najlepsza przyjaciółka by ją namówiła do zostania. Chyba nigdy nie będę w stanie, dostatecznie się jej za to odwdzięczyć.

Nie gdy stoję teraz w przedpokoju i zaczynam zakładać płacz na ubranie, uśmiechając się przy tym samemu do siebie. Nawet nie wiedziałem kiedy mi ten uśmiech tak wyszedł na buźce. Czułem się prawie jak nastolatek, z którym postanowiła, po długich namowach, wyjść najpiękniejsza dziewczyna z całej szkoły na kolację. Ręce trzęsły mi się niemiłosiernie. Uśmiech nie schodził z twarzy, a widok Louise, stojącej nieopodal mnie, dopinającej paseczki w butach, powodował coraz to mocniejsze bicie serca. Jak ona to robiła? Nie musiała się nawet nie wiadomo jak wystrajać bym i tak uważał ją za najpiękniejszą kobietę na tej ziemi. Tyle emocji, uczuć, a zasługa tylko jednej niewinnej istoty.

- Nie ciesz się tak. Wychodzimy tylko na wspólną kolację. - usłyszałem po chwili, co przerwało moje wgapianie się w nią. Chyba po raz kolejny zostałem przyłapany na podglądaniu jej ruchów.

- To randka. - wypaliłem nie stąd, nie zowąd jak jakiś głupi. No przecież ona zaraz spowrotem ściągnie ten płaszcz z butami i nigdzie ze mną nie pójdzie. Nie mogłem jednak nic zrobić. Uśmiech za nic nie schodził mi z twarzy, nawet jeśli aktualnie wbijała we mnie to mordercze spojrzenie.

- Nazywaj to sobie jak chcesz. Dla mnie to i tak wciąż wspólne jedzenie gdzieś tam na zewnątrz. - na moje szczęście, nie zrezygnowała, a zakończyła się ubierać do wyjścia. Ku mojemu zdziwieniu, nawet do mnie podeszła, jak na nią dość blisko.

Bez żadnego uprzedzenia, chwyciła wstążkę przy mojej koszuli, która miała imitować jakiś krawat i zaczęła mi ja poprawiać. Dlaczego wstążka, a nie coś co zazwyczaj się nosi? A chociażby dlatego by się nie domyśliła co ja takiego planuje. W tym całym czasie, już spora osób zdążyła poznać charakterek Lou i wszystkie jak na jakimś zgromadzeniu, zadecydowały, że lepsze będą te wstążeczki niż krawat czy muszka. Do krawatu jeszcze kilka mogło się zgodzić, ale gdy w grę wchodziła muszka to nagle niemal wszystkie były na nie. Dziwne te kobiety są.

- Lou... - nie musiałem długo czekać by poczuć jak coś uciska moje gardło.

- Co? - powiedziała jakby podirytowana.

- Co Ty mi robisz? - wykręciłem się nieco głową by już mi przestała tak ruszać. - Udusisz mnie zaraz.

- Próbowałam to jakoś ułożyć. - wymachnęła wstążką, opuszczając przy tym swoje dłonie.

- To ma tak być, wiesz? - uśmiechnąłem się do niej serdecznie.

- Jak sobie wolisz. - chowając nieco twarz w puchaty szalik, którym się szczelnie owinęła, wyszła przez drzwi na zewnątrz. - Że też nie wpadłam na pomysł uduszenia. - usłyszałem już po krótkiej chwili gdy zamykałem drzwi na zamek. Aż zaśmiałem się cicho pod nosem, za co po chwili dostałem śnieżką w plecy.

- A to za co?! - oburzyłem się.

- Nie śmiej się ze mnie. - zagroziła mi palcem. Jak ona się uroczo potrafi denerwować.

Tylko dlaczego ciągle miałem jedno i to samo wrażenie, że ona bardzo dobrze wiedziała, że to randka i idzie na nią z samą przyjemnością.

*

Śnieg trzeszczał nam pod butami.

Zlodowaciałe chodniki, nie raz wprawiały nas w zakłopotanie.

Zimno nie dawało za wygraną.

Lecz...

Lecz uśmiech Lou...

Jej rozbłyskane i jakże roześmiane oczy na każdą z możliwych świecidełek na ulicy.

Tak, to potrafiło zrekompensować wszystko co się działo wokół nas.

Każdy chłód.

Każdy smutek.

Ona potrafiła rozproszyć nawet największe zło.

A ja...?

Ja byłem tym szczęśliwcem, który mógł posiadać ją zawsze blisko siebie.

*

Kocham Go...

Dwa krótkie słówka, a jak często pojawiały mi się w głowie gdy tylko o nim pomyślałam.

Za każdym możliwym razem pojawiał mi się na twarzy uśmiech gdy tylko wiedziałam, że z nim wszystko w porządku.

Gdy go widziałam.

Co się ze mną do cholery działo?

Przecież nie mogłam zakochać się w kimś od tak.

Przecież ja go ledwo co znam.

Chociaż czy ja go w ogóle znam?

Mogłam tak mówić?

Jednak za każdym razem...

Za każdym razem gdy nie miałam okazji go zobaczyć...

Coś we mnie pękało.

Coś co mógł zagłuszyć tylko jego głos.

Jego ciepło ciała.

Czyżby udało mi się w końcu kogo do siebie dopuścić?

Jeden rozczochraniec, a tak potrafił mi namieszać w życiu.


Tak więc oto zakończenie tej historii. 

Strasznie, ale to strasznie mocno chciałabym podziękować za każdą gwiazdkę jak i komentarz pozostawiony tu przez każdego z was z osobna !

To będzie zapewne kolejne opowiadanie za którym będę tęsknić tak więc mam nadzieję, że i wam w jakimś stopniu się spodobało i dacie mi znać co o nim sądzicie. Miło byłoby przeczytać jakieś wasze opinie, zniosę nawet krytykę. A nóż w następnych będę robiła mniej błędów. 

Tak więc jeszcze raz dziękuję za wszystkie wasze gwiazdki i do następnego opowiadania. 

Miłego dnia!


Faithful II H.SOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz