27. Wschody i zachody

1.1K 120 29
                                    

  Look in the mirror and ask yourself if you're alright
Put out the glitter that your soul hides behind
You're in my mind
 

~ Before You Start Your Day, Twenty One Pilots  

  Oszczędzę wam jakże fascynujących szczegółów całego procesu przyjazdu do Saint Hope*, wypakowywania się i kolejnych, jeszcze bardziej interesujących, badań rutynowych. Właściwie, pominę cały dzień, bo obawiam się, że może polecieć mi przy tym piana z buzi i zamiast na oddziale onkologii wyląduję w psychiatryku, a tego żadne z nas nie chce. Powiem tylko, że łóżka są tu nieludzko twarde, więc wygląda na to, że przez najbliższe dni będę zombie z powodu niewyspania się.

  Noc także nie należy do przyjemnych. Ciągłe przewracanie się z boku na bok, duszności i rozbiegane myśli, których nie mogę złożyć w całość. Zbyt wiele rzeczy przytłacza mnie teraz naraz. Wciąż nie powiadomiłam rodziców o swojej decyzji i skutecznie ignoruję każdy ich telefon. Chyba po prostu nie wiem co im powiedzieć. Hej, jestem w szpitalu i jestem królikiem doświadczalnym, a jak tam u was?

  Przecieram twarz dłońmi, niezdrowo sfrustrowana. Nawet tak proste rzeczy zaczynają mnie już przerastać.

  Boję się ich reakcji. Boję się, co zrobią, gdy dowiedzą się, że ich jedyne dziecko znowu wylądowało w szpitalu. A ciągły nadzór lekarzy? Każdy wie, co to oznacza. 

  Nie chcę po raz kolejny być przyczyną ich łez.

   A jednak wiem, że najpóźniej jutro będę musiała to zrobić. Skończyć udawanie, że nie słyszę telefonów i przestać zwodzić ich za noś, iż wszystko ze mną w porządku. Nie jest. Nie jest w porządku. Umieram. To zdecydowanie nie zalicza się do rzeczy, które są okej.

  Może powinnam zafundować im jakieś broszurki? Coś typu: "Jak pozbierać się po śmierci córki? Dziesięć prostych kroków, które pozwolą ci normalnie funkcjonować".

  Możecie uznać to za czarny humor z mojej strony albo żałosne próby zażartowania, czy cokolwiek, ale tak naprawdę to jedyna rzecz, jaka aktualnie nie pozwala mi zwariować.

  Okej, wdech i wydech, Holly. Po prostu... Przestań myśleć.

  Łatwo powiedzieć.

  To ten stan, kiedy nie potrafisz zasnąć i zastanawiasz się nad całym sensem własnego stworzenia, frustrując się jeszcze bardziej swoją bezsennością, aż w końcu wszystko sprowadzasz do jasnego, prostego, niezbyt optymistycznego punktu kulminacyjnego: po cholerę to wszystko? Myślisz o rzeczach, które mogłeś zrobić lepiej, o dialogach, które mogłeś przeprowadzić lepiej, o tych wszystkich ludziach, z którymi mogło ci wyjść lepiej. Lepiej, lepiej, lepiej. Mogłeś być taki idealny, prawda? A teraz leżysz tylko, gapiąc się w sufit i żałujesz, że nie wykorzystałeś okazji. Bo po to są te wszystkie pieprzone, nieprzespane noce — żebyś poświęcił chwilę sobie i ludziom, o których się troszczysz oraz wymyślał przyszłe scenariusze, by to wszystko naprawić.

  Osobiście nie potrzebuję czasu na myślenie, ostatnio miałam go aż za dużo. Jednak moja dusza wymaga porządnego remontu. 

~*~

  W końcu decyduję się opuścić szpitalny pokój. W samej koszuli nocnej, przez co na moje ręce momentalnie wstępuje gęsia skórka. Korytarze są prawie puste, nie licząc dwóch, plotkujących cicho pielęgniarek i lekarza, siedzącego z nosem w papierach. Nie zwracają na mnie szczególnej uwagi, więc prostuję się i idę dalej. Przytrzymuję się ściany lewą dłonią, bo nie ufam własnym nogom — są jak zrobione z waty, a sama czuję się dziwnie otępiała. Panuje tu półmrok, a w oddali chyba przepaliła się żarówka. Może to i lepiej, że nie do końca kontaktuję — pewnie nagle przypomniałyby mi się wszystkie horrory, jakie miałam wątpliwą przyjemność obejrzeć.

  Wędruję tak bez celu dłuższy czas, dopóki nie dochodzę do końca korytarza. Jest tu nieco ciemniej, więc pomagam sobie ekranem komórki. Schody prowadzące na piętro zagrodzone są kratą, na której widnieje mosiężna kłódka, pokryta rdzą. Próbuję za nią pociągnąć.

  Ustępuje. 

  Widocznie ktoś nieuważny nie zamknął jej do końca. 

  Czuję nagły przypływ ekscytacji aż w koniuszkach palców. Odciągam kratę na bok, a ta lekko jęczy, osadzona na nienaoliwionych nawiasach. Łapię balustradę lewą dłonią, prawą ciągle oświetlając sobie drogę. Wspinam się powoli, mimo że cholerna zadyszka znowu daje o sobie znać. Co jakiś czas muszę przystawać, by dać sobie czas na złapanie oddechu i przeczekanie kłucia w sercu. Droga jest dość długa, jak na mój stan, ale skłamałabym mówiąc, że się nie opłaca.

  Wychodzę na dach. Rześkie, styczniowe powietrze przyjemnie opatula moją twarz, zawiewając włosy do tyłu, a grzywkę na oczy. Wszędzie zalega śnieg, co jest pewnym utrudnieniem, zważywszy na moje cienkie ubranie oraz szpitalne klapki. Jestem idiotką, to wiem na sto procent. Ale idiotką, która naprawdę, naprawdę, naprawdę potrzebuje wyrwać się z dusznego budynku. 

  Kobalt nieba miesza się już z różem, co oznacza, że nie spałam całą noc. Poranek powoli obejmuje swoimi ciepłymi ramionami całe Birmingham. Drapacze chmur lśnią w pierwszych promykach, ptaki rozpoczynają dzień razem ze słońcem. Widać nawet kilku ludzi na ulicach, którzy z takiej odległości mają rozmiar mrówek. 

  Przypominam sobie wieczór, gdy opowiedziałam Bradowi o wzgórzu w Birmingham. Zapach czekolady, ciepło bijące od innych ludzi i nasze rozgrzane policzki po jeździe na lodowisku. Opowiedziałam mu wtedy o moich dziesięciu minutach szczęścia, kiedy oglądałam zachody słońca. Uznawałam je za najpiękniejsze zjawisko na całym świecie. Może dlatego, że jeszcze nigdy nie widziałam prawdziwego wschodu.

  Teraz mam szansę go oglądać. I chyba zaraz znowu zacznę ryczeć, ale tym razem będą to łzy wzruszenia.

  Krzyżuję ręce na piersi, pociągając raz po raz nosem. Było warto. Zdecydowanie było.

  Nie wiem, ile tu stoję. Może pół godziny, może jedną. Wpatruję się w jeden punkt na horyzoncie, marznąc. Staram się choć przez chwilę zapomnieć o całym tym gównie, jakie mnie dopadło i po prostu... Być. Tą dawną Holly, która nie miała takich problemów.

  — Chryste, Holly!

  Odruchowo odwracam się w stronę tak dobrze znanego mi głosu, jednocześnie wyrywając się z dziwnego transu.

  Przerażony Bradley podbiega do mnie. Bierze moją zimną twarz w swoje ciepłe dłonie i dokładnie ją ogląda, jakby upewniał się, że nic mi nie jest. Jego włosy są w totalnym nieładzie, a pod oczyma widać wyraźnie odznaczające się żyły i kręgi.

   — Chryste — powtarza.  — Cały szpital cię szuka.

  Nie mówi tego ze złością, raczej rezygnacją. To jedno zdanie przywraca mnie do brutalnej rzeczywistości i jest niczym ostry policzek. On, widząc moje zarumienione od chłodu policzki szybko ściąga swoją kurtkę i zakłada ją mnie. Ciężko włożyć mi ręce w rękawy, ponieważ kompletnie zdrętwiały. Każdy ruch to istna katorga. Nawet nie zdaję sobie sprawy, że drżę, dopóki chłopak nie przygarnia mnie do siebie. Szczękam zębami.

  — Przepraszam. Nie mogłam spać.

  — Już dobrze. — Wzdycha. — Ważne, że jesteś cała.

   Wtulam się w niego.

  — Przemyślałam wszystko, wiesz? Chcę zrobić to godnie. Pożegnać się jak należy i dokończyć niektóre sprawy. 

  — To... dobrze. — Głos mu drży.

  Właśnie w tej chwili oboje zdajemy sobie bolesną sprawę z nadchodzącego końca. 

  A ja po prostu się z nim godzę.



*Saint Hope — fikcyjny, wymyślony przeze mnie szpital w Birmingham. 

Coraz ciężej mi to kończyć, o mój Boże.






Ile czasu nam zostało? ✔Where stories live. Discover now