I am cold, can you hear?
I will fly with no hope, no fear
And the ground taunts my wings
Plummet as I sing, plummet as I sing~ Isle Of Flightless Birds, Twenty One Pilots
*Trzy tygodnie później*
Obracam w dłoniach Kostkę Rubika, próbując nie myśleć o prawie nienaruszonej, nowiutkiej paczce papierosów w kieszeni mojej kurtki. Z całych sił skupiam się na tej szatańskiej układance, która nie dość, że wprawia mnie w skrajne załamanie, bo za nic nie potrafię jej ułożyć, to jeszcze przypomina mi o przeklętym nałogu. Brad gra cicho na gitarze i nuci pod nosem, a ja mogę bez problemu usłyszeć w tej melodii Shout About It, które śpiewał mi tamtej niefortunnej nocy. Zamykam oczy, kładąc kostkę na kolanach. Wsłuchuję się w piosenkę. Może to dziwne, ale przypomina mi ona przyjemne ciepło, słodki smak pomarańczy oraz wschody słońca.
No właśnie. Wschód.
— Nigdy nie spytałeś, co robiłam tamtego dnia na dachu.
Racja. Pytali lekarze oraz pielęgniarki, którzy myśleli, że chciałam się zabić, pytali zszokowani rodzice, którzy sądzili, że oszalałam. Nawet inni pacjenci posyłali mi dziwne spojrzenia, gdy mijałam ich na korytarzu, a ci najodważniejsi podchodzili i napomykali zgrabnie o moim wyczynie. Ale on nigdy.
Nie przestaje grać ani na chwilę, kiedy odpowiada:
— Hm, a co robiłaś?
Otwieram oczy, by po chwili spuścić wzrok na własne palce, splecione razem. Wykręcam je nerwowo.
— Bałam się? — Wychodzi pytająco. Krótki śmiech opuszcza moje gardło, lecz nie ma w nim cienia wesołości, jedynie czysta histeria. — Cholernie się bałam, wiesz? Tego, co będzie jutro... Czy w ogóle jakieś dla mnie będzie. Tego, że to mój ostatni wschód słońca. Wielu rzeczy.
Tym razem instrument milknie. Brad przestaje szarpać struny. Przejeżdża po gryfie palcami, jednocześnie skupiając całą uwagę tylko na mnie. Rozchyla lekko usta, lecz nie wydobywa się z nich żaden dźwięk.
— Wmawiałam sobie, że wcale nie boję się umrzeć, ale to gówno prawda — kontynuuję, a mój drżący głos wcale niczego nie ułatwia. — Czy jestem tchórzem, Bradley?
Chłopak odkłada gitarę na bok, po czym siada na moim łóżku. Przygarnia mnie troskliwie do siebie ramieniem. Opieram głowę na jego klatce piersiowej, a mocna woń wody kolońskiej delikatnie łaskocze moje nozdrza.
— Pokaż mi kogoś, kto nie boi się śmierci, a udowodnię ci, że nie jest człowiekiem — odzywa się po dłuższej chwili. — Nie jesteś tchórzem, kochanie. Strach już tak ma, że lubi temperować ludziom nosa, to absolutnie nie twoja wina.
Gdybym godzinę temu nie dostała kolejnej dawki lekarstw, na pewno siedziałabym już tutaj w kompletnej rozsypce.
Zamiast tego tylko proszę cicho:
— Zaśpiewaj mi.
~*~
Spotkania z rodzicami również nie należą do łatwych.
Mama jest w gorszym stanie niż ja. Kręgi pod jej oczami wyraźnie widać spod grubej warstwy pudru. Dostrzegam siwe pasma w jej na szybko ułożonym koku, przez co poznaję, że nie miała ani siły, by pokryć je farbą. Kiedyś by do tego nie dopuściła.
Tata wcale nie wygląda lepiej. Blady, wychudzony, ubrany jakby robił to w amoku. Trzyma w ręku kubek ze szpitalną kawą. Już trzeci, jeśli żadnego nie pominęłam.
— Potrzebujesz czegoś? — pyta, chyba po raz setny, mama. Wstaje, by poprawić mi poduszkę pod głową.
— Nie, dziękuję.
Dziś lekarze podali mi kolejną dawkę eksperymentalnego leku. Zawsze czuję po nim dziwnie otępiała, a mój język jest sztywny oraz napęczniały. Przynajmniej takie mam wrażenie, bo powiedzenie czegokolwiek zaczyna być po prostu uciążliwe.
— Nawet wody? Nic? — Mama załamuje ręce.
— Nic, mamo. Jest okej.
Vanessa Charms siada niepocieszona z powrotem na krześle obok męża. Ten tylko uśmiecha się do niej pokrzepiająco. Zaraz jednak wstaje znowu, by poprawić moją zsuwającą się kołdrę. Jej ruchy są nerwowe jak nigdy, a jej ręce drżą.
Ostatni raz zachowywała się tak przy łóżku umierającej babci.
Odwracam szybko wzrok.
— Nessie — zawraca się do niej tata, kładąc dłoń na jej ramieniu. — Może się przejdziesz?
Kobieta odgarnia niecierpliwym ruchem kosmyk opadający jej na oczy. Bierze głęboki wdech i próbuje się uśmiechnąć.
— Masz rację. Zaraz wracam, kochanie, nie martw się! — Macha do mnie, po czym śmieje się cicho. Słyszę w tym istną rozpacz, co sprawia, że na żołądku zawiązuje mi się supeł.
Tata przenosi swoje łagodne, niebieskie spojrzenie na mnie. Kącik jego ust drży. Potem następuje seria skrępowanych odruchów jak masowanie karku czy ciche chrząknięcia. Widzę, że chce coś powiedzieć, ale długo zajmuje mu uformowanie myśli w słowa.
— No dalej, wykrztuś to — mówię pół-żartem. — Chodzi o Brada, prawda?
Mężczyzna od razu robi się czerwony. Udaje, że kaszle, przez co nawet udaje mu się mu na chwilę mnie rozbawić.
— Tato! Nie mam dwunastu lat, nie musisz prowadzić ze mną pogadanki o pszczółkach, ptaszkach i kwiatkach — śmieję się.
— Nie o tym, chciałem rozmawiać, Holly. No, przynajmniej nie do końca. — Posyła mi spojrzenie, które chyba miało być groźne, lecz wciąż trzymają się nas żarty. — Cholera, zawsze myślałem, że twoja matka mnie w tym wyręczy. Chodzi mi o to... kochasz go, prawda?
Uwaga, uwaga. Oto nadszedł ten wiekopomny moment, w którym zagiął mnie własny ojciec.
— Tak, tato — odpowiadam po chwili, już całkowicie poważna. — Najbardziej na świecie.
Uśmiecha się lekko.
— Tylko tyle chciałem wiedzieć.
Hej, hej i czołem! Tę pierwszą scenę dedykuję @liginblack13545, która poddała mi pomysł w ostatnim komentarzu. Przy okazji wplotłam tam cytat, który już dawno chciałam wykorzystać, więc baaaardzo ci dziękuję :D <3 Nie wiem, czy wyszło dokładnie z Twoją wizją, ale starałam się to też pogodzić ze swoją *broni się rękami i nogami*. Dzisiaj krótko, ale treściwie, bo i tak już musiałam usunąć ponad 600 słów tego rozdziału, fionlsfnwisel. Wkurzyłam się.
Polecam posłuchać piosenki z cytatu, jest świetna.
Pozdrawiam xx
BINABASA MO ANG
Ile czasu nam zostało? ✔
FanfictionHolly kochała przygody. Czy Bradley Will Simpson będzie jej ostatnią? Dziewczyna, dla której diagnoza jest wyrokiem śmierci oraz początkujący muzyk zmagający się z przeszłością. Oboje mają własne demony. Oboje uciekają od nich na wszelki...