16. Gubię się bez ciebie

1.1K 139 12
                                    

  Do not be alarmed
If I fall into the sun
If I fall
And my own two hands will start bleeding
And then they will lower me
In to, to a hole in the ground
 

~ Hole In The Ground, Tyler Joseph

  Na przemian tracę i odzyskuję świadomość. Krztuszę się. Dławię własnymi wnętrznościami, a przynajmniej tak to odbieram. Mój kaszel znaczy białą chusteczkę szkarłatnymi plamkami krwi. Mam wrażenie, że ktoś założył mi na głowę żelazną obręcz, by teraz powoli zacieśniać uścisk i pozbawiać mnie cennego tlenu.

  Gdy Joe zawozi mnie na miejsce, wokół mnie zbierają się ludzie w białych kitlach. Czuję na sobie ich ręce oraz zimny metal stetoskopów. Pamiętam jeszcze, że przenoszą mnie na jedno ze szpitalnych łóżek na kółkach. Wiozą mnie gdzieś, krzycząc do siebie. Jeden z nich zakłada mi maskę tlenową, próbując jeszcze mnie ratować.

  Jednak oni nie wiedzą.

  Mnie nie da się już uratować.

  Usycham, sztucznie podtrzymywana przy życiu.

~*~

  Powoli uchylam powieki, jednak ostre światło jarzeniówek sprawia, że muszę zamknąć je z powrotem. Próbuję przyzwyczaić oczy do jasności, jednocześnie starając się zrozumieć, gdzie jestem. Mój zamroczony umysł nie przyswaja jeszcze do końca wszystkich informacji. Gdy finalnie udaje mi się przejrzeć, jedyne, co widzę, to biel — wszechobecna, rażąca, przerażająco sterylna. Dłonią odnajduję plastikową rurkę, ciągnącą się aż do moich nozdrzy. Wąsy tlenowe, przebiega mi przez myśl, niemal odruchowo. Powiedzmy, że zdążyłam się zapoznać z ich strukturą przy wcześniejszych napadach.

  — Holly? Kochanie?

  Jako że nie potrafię unieść głowy, odwracam ją w bok. Przy łóżku siedzą moi rodzice. Kok mamy rozsypał się tak, że pojedyncze pasma włosów okalają teraz jej czerwoną, zapuchniętą od płaczu twarz. Jej dolna warga drży, zwiastując, że jest niebezpiecznie blisko kolejnego wybuchu szlochu. Z zaskoczeniem stwierdzam, iż tata jest w prawie tym samym stanie. Jednak on musi być silny — za nią i dla niej.

  — Hej. — Nie stać mnie na nic więcej.

  Mama bierze moją rękę, drugą przytrzymując chusteczkę przy ustach. Jest roztrzęsiona.

  — Jak się czujesz?

  Fatalnie, mamo. Jakby ktoś przejechał po mnie czołgiem. Choć ty nie musisz tego wiedzieć.

  — Lepiej. — Zdobywam się na słaby uśmiech.

  Jednak jej nie da się oszukać. Nie potrafię zwieźć jej fałszywymi grymasami czy niby pogodnym tonem. Prawdziwe matki zawsze wyczuwają, że coś jest nie tak, szczególnie kiedy na siłę starasz się to zamaskować. Nie ważne, jak dobrym aktorem jesteś.

  Kobieta postawia nie komentować więcej mojego stanu. Postanawia grać według mojego scenariusza, nie chcąc mnie dodatkowo denerwować. Odwzajemnia uśmiech, choć powściągliwie. Następnie spogląda znacząco na swojego męża, a ten kiwa tylko głową. Dziewiętnaście lat z nimi, a wciąż nie potrafię się nadziwić, jak to możliwe, że porozumiewają się bez słów. Może to jakaś mistyczna przypadłość, która dotyka tylko szczęśliwie zakochanych?

  — Jest tu ktoś, kto bardzo chciał się z tobą zobaczyć — odzywa się tata i razem z mamą podnoszą się z krzeseł. — Gdybyś nas potrzebowała, będziemy na zewnątrz, a póki co...

  — Porozmawiajcie — kończy Vanessa Charms, poprawiając ramiączko swojej kobaltowej torebki. Nachyla się i całuje mnie troskliwie w czoło. Zanim odchodzi, szepcze mi jeszcze do ucha: — Jest strasznie miły. Lubię go. — I puszcza mi jeszcze oczko.

  Serce zaczyna mi bić mocniej, a ja nie jestem pewna, czy to dobrze w moim stanie. Nie przejmuję się nawet tym, że moje włosy są zapewne w nieładzie, a moja twarz również pozostawia wiele do życzenia. Oczy niestosownie łakną jego widoku. Chcę, by pojawił się tutaj, w tym progu. Egoistycznie pragnę jego obecności, jednocześnie obawiając się słów, które mogą tu paść.

  Tak właśnie się dzieje. Drzwi uchylają się, a w nich staje sam Bradley Will Simpson.

  Wygląda marnie — jego loki sterczą na wszystkie strony, jakby ciągle przeczesywał je palcami. Blady, w wymiętej koszuli, tej samej, którą miał ubraną na koncercie. Ramiona również przygarbia, wchodząc niepewnie do środka, mierząc mnie lekko roztargnionym spojrzeniem. Jego kroki są mozolne, zupełnie jakby przeciągał moment, w którym musimy się skonfrontować. W końcu zajmuje jedno z krzeseł, odruchowo sięgając po moją dłoń.

  — Cześć? — Brzmi to bardziej jak pytanie, lecz nie potrafię jeszcze zaufać swojemu głosu. Jest zachrypnięty i mam wrażenie, iż słowa muszą wpierw pokonać drogę przez wyłożone papierem ściernym gardło.

  — Cześć, pędziwietrze. — Unosi delikatnie kąciki ust, starając się przywołać na twarz uśmiech, jednak ten niknie, zastąpiony przez zwykły grymas. — Napędziłaś nam wszystkim niezłego strachu, wiesz?

  — Przepraszam.

  W pomieszczeniu słychać znów tylko ciche pikanie aparatury. Mentalnie przenoszę się do dnia, w którym podwiozłam jego oraz Tristana z imprezy do domu. Wtedy milczenie nam przeszkadzało, teraz jedynie nieco uwiera. Każde z nas próbuje zebrać myśli i uformować je w słowa, ale to o wiele trudniejsze niż się wydaje.

  — Powiedzieli mi — zaczyna — powiedzieli, że twoje serce... Och, Holly, ono stanęło. — Kręci głową, sam w to nie wierząc, a mnie ogarnia strach. — Tylko na chwilę, ale to po prostu...

  — Już dobrze. — Próbuję go uspokoić, mimo że wszystkie moje kończyny miękną. Przykładam nasze splecione dłonie do mojej klatki piersiowej. — Już bije, czujesz? Jest w porządku.

  — Nie, nie rozumiesz. — Przeciera zmęczoną twarz wolną ręką. — Kiedy to usłyszałem... Boże, Holly, czułem się, jakbym umarł. Jakbym był tam razem z tobą, na tej przeklętej sali, kiedy cię reanimowali. Potrzebuję cię, pędziwietrze. — Ściska moją dłoń. — Gubię się bez ciebie.

  Nagłe pieczenie pod powiekami, Sahara w przełyku, miłe ciepło w środku. Zbyt wiele emocji naraz.

  Nie wierzcie w motyle w brzuchu, one nie oddają tego, co czuję w tej chwili. Tysiące — miliony — fajerwerków jest tu bardziej odpowiednie.

  Pozbywam się wąsów tlenowych i wyswobadzam z bladozielonej, szpitalnej kołdry. Siadam na łóżku, prostując się na tyle, na ile umiem. Kręci mi się lekko w głowie, lecz ignoruję to i wyciągam ręce w stronę chłopaka.

  — Chodź tutaj.

  Nie waha się ani chwili. Obejmuje mnie ostrożnie, jakby bał się, że jeśli ściśnie mnie mocniej, rozsypię się w jego ramionach. Układam twarz w zagłębieniu jego szyi, rozkoszując się bijącym od niego ciepłem. Jesteśmy jak lód i ogień, ciągnący do siebie nawzajem, na przekór swojej naturze.

  — Nie rób już tak nigdy więcej, Holl — szepcze ze ściśniętym gardłem. — Nie pozwól, by zatrzymało się po raz kolejny.

  To boli. Boli, że nie mogę mu tego obiecać, bo oboje znamy prawdę — kiedyś w końcu to nastąpi.



Kocham piosenkę z cytatu na górze ;u; 

A tak ogólnie planuję sequel do tego ff po zakończeniu... Taki krótki, z dziesięć rozdziałów, ale szzz, nie zdradzam nic więcej. Wiecie, że już ponad połowa za nami? Co ja bez tego zrobię ;-;

Ile czasu nam zostało? ✔Donde viven las historias. Descúbrelo ahora